20th century womenDNI KOBIET
Może i za oknami panuje szara jesień. Ba, może i jesienna słota zagościła w kraju nad Wisłą już w październiku, roztaczając ponurą aurę nad Łodzią podczas zakończonej niedawno ósmej edycji Festiwalu Kamera Akcja. W repertuarze tegoż wydarzenia znalazł się jednak film, który swoim ciepłem przywodził miłe wspomnienie lata… a nawet lat.

„20th Century Women”, bo o tym filmie mowa, stanowi dzieło na swój sposób magiczne. Znacie ten rodzaj kina, które nastrojem rozświetla i rozgrzewa nawet najbardziej mroczne i zimne dni. Niektórzy nazywają je mianem Feel-Good Movies lub innymi pokrewnymi określeniami. Bo nie gatunek tu się liczy, nawet nie niepoważny charakter opowiadanej historii (ta może bowiem dotyczyć trudnych tematów), a specyficzny nastrój, w który dany seans wprawia widzów. Zwykle istotnym elementem takich filmów jest silnie zaakcentowany faktor nostalgii, która magiczną aurą otacza rzeczywistość wraz z jej mało sympatycznymi aspektami.20th century women

To trochę tak, jak obecna w polskiej kinematografii nostalgia za PRL-em czy innymi trudnymi okresami w historii naszego kraju. Wiemy przecież, że nie było kolorowo, znamy brudy czasów słusznie minionych, a jednak wielu wspomnieniom tej epoki towarzyszy uśmiech, jakiś taki filtr okrywający je patyną czasu, opatrujący je etykietą zwykle miło kojarzonych lat dzieciństwa. I w sumie nieważne, czy są to obrazy pamięci prawdziwej, czy tej „protetycznej” – zapożyczonej, wpojonej, wynikającej nie z własnych doświadczeń (wielu młodszych widzów przecież nawet wtedy nie żyło), a z popkulturowych wzorców albo opowieści starszych pokoleń. Ważne, że stanowią one rodzaj kulturowego przepracowania przeszłości, uniwersalnego gestu budowania tożsamości dziejowej.

Kręcąc „20th Century Women” Mike Mills włączył się w taki właśnie dyskurs, tyle że oczywiście w kontekście USA. Najlepsze jest jednak to, że pewien przekrojowy, wielopokoleniowy portret zbiorowy Amerykanów stworzył niejako przy okazji. Jak słusznie zauważyła w swojej prelekcji poprzedzającej pokaz filmu na Kamerze Akcji (w ramach konkursu Krytyk Mówi), Aniela Janowska, Mills traktuje kino jak swoistą terapię – w świetnych „Debiutantach” rozliczył się z kwestią swojej problematycznej relacji z ojcem, natomiast „20th Century Women” stanowi rozprawienie się z pewnymi nierozwiązanymi sprawami pomiędzy reżyserem a jego matką (aczkolwiek nie są to jawne, dosłowne autobiografie). I faktycznie wątek macierzyństwa pobrzmiewa w filmie bardzo wyraźnie. Nie bez powodu jednak jego tytuł zawiera słowo „kobiety”, nie „kobieta”. Kobiecość w różnych jej postaciach jest bowiem punktem centralnym opowieści, jej „bohaterką”. Między innymi przez pryzmat kobiecości Mills przygląda się również męskości, społeczeństwu, kulturze… życiu.

Poprzez wspólny mianownik rodzicielstwa „Debiutanci” i „20th Century Women” tworzą nieformalny dyptyk, tudzież dylogię. Można by zatem przypuszczać, że reżyserowi groziło popadnięcie w pułapkę stylistycznej odtwórczości. Nic bardziej mylnego! Jakkolwiek obydwa filmy cechują się podobną tonacją sympatycznych, słodko-gorzkich, ironicznych opowieści w duchu kina indie, to są osobnymi dziełami, raczej uzupełniającymi się niż świadczącymi o artystycznej wtórności. O ile wcześniejszy tytuł skupiał się bowiem na dorosłym protagoniście, o tyle w „20th Century Women” protagonista jest dorastającym chłopcem. Odnoszę wrażenie, że znajduje to dość wyraźne przełożenie zarówno na zgoła odmienną estetykę obu filmów, jak i na nieco inny rodzaj narracji.

Obok wspomnianej już kobiecej perspektywy, Mills stosuje bowiem w swoim najnowszym dziele również właśnie optykę chłopięcą. Pod tym względem wpisuje się ono w nurt filmów o dojrzewaniu, określanych często anglojęzycznym terminem coming-of-age-films, wraz z całym anturażem tego typu produkcji, również na poziomie stylistycznym. Zapewne również stąd, zwłaszcza w kontekście osadzenia akcji w późnych latach 70-tych, bierze się ów nostalgiczny, ciepły rys „20th Century Women”.

Dorothea (Annette Bening) to dojrzała kobieta samotnie wychowująca nastoletniego syna, Jamiego (Lucas Jade Zumann). Ich relacja odbiega jednak mocno od tradycyjnych, nudnych wzorców wychowawczych, na rzecz autentycznej przyjaźni. Owa przyjaźń zostaje jednak wystawiona na próbę w obliczu dojrzewania chłopca i związanych z tym komplikacji. Podobnie zresztą, jak jego wieloletnia znajomość z Julie (Elle Fanning) – znacznie bardziej doświadczoną (przynajmniej seksualnie) rówieśniczką, wobec której zaczyna czuć „coś więcej”. Trzecia ważna kobieta w życiu Jamiego to Abbie (Greta Gerwig), dwudziestoparoletnia współlokatorka, będąca dlań jak starsza siostra. Jest jeszcze William (Billy Crudup), przyjaciel rodziny, niejako jedyny mężczyzna towarzyszący chłopakowi w tym trudnym okresie. Wszystko to, przypomnijmy, w czasach świetności subkultury punkowej, kwitnącego feminizmu i społecznego „kryzysu zaufania”.

Scenariusz „20th Century Women”, za który również odpowiada Mike Mills, pozwala nam poznać każdego z bohaterów na tyle dobrze, by poza rozpoznaniem reprezentowanych przez nich typów postaci, poczuć dramaturgiczną głębię każdego z nich i ich wątków. Reżyser po raz kolejny udowodnił, że zna się świetnie również na budowaniu historii. Wspomniane akcenty socjologiczne czy też kulturowe udało mu się wpleść w opowieść bez zbędnego zadęcia, co z kolei świadczy na korzyść Millsa (urodzonego w 1966 roku) jako przenikliwego obserwatora i analitycznego umysłu, który jednak nie wyzbywa się emocji. Dzięki temu film okazuje się sugestywnym publicystycznym komentarzem dla przeszłości USA, ale poniekąd „przy okazji”, nie zaś kosztem jednostkowej historii.

„20th Century Women” to jednak ani autoportret dojrzewającego artysty, ani prosta laurka wystawiona jego matce, ani dokumentalne spojrzenie na Amerykę końca lat 70. – choć bywa po części każdą z tych rzeczy, to jest zarazem odbiciem dużo bardziej uniwersalnych prawd o kobiecości, męskości, dojrzewaniu i, może mimochodem, o działaniu pamięci. Last but not least, najnowszy film Millsa to świetny przykład bardzo dobrze zagranego i świetnie zrealizowanego kina. Od urokliwych zdjęć zrealizowanych przez Seana Portera po nastrojową muzykę, za którą odpowiada Roger Neill, wszystko tu składa się na spójną artystycznie całość, służącą przekazaniu autorskiej wizji reżysera.

ocena 8

 

Film mieliśmy okazję zobaczyć podczas 8. edycji Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej „Kamera Akcja”

Kamil Jędrasiak