maudieJESTEM JA. POTEM PSY. POTEM KURCZAKI, A POTEM TY.
Aisling Walsh, która według internetowych źródeł w pierwszej kolejności jest pisarką, a nie reżyserką (choć zrealizowała uznany na wielu festiwalach film „Szkoła łobuzów” i wiele seriali, w tym także całą serię dla BBC) filmem „Maudie” wpisuje się w ostatnie trendy odkrywania życiorysów zapomnianych lub w ogóle nieznanych w pewnych częściach świata osób. Życiorysów, dodajmy, aż kipiących od emocji. Pełnych zdrad, cierpienia i ciężkiej pracy. Albo, tak jak w przypadku „Maudie”, wzruszającego ciepła.

W 2014 roku mieliśmy biografię Margaret Keane („Wielkie oczy”, reż. Tim Burton), a w 2016 tragikomiczną historię angielskiego skoczka Michaela „Eddie’ego” Edwarda („Eddie zwany Orłem”, reż. Dexter Fletcher) oraz opowieść o najgorszej śpiewaczce operowej świata Florence Foster Jenkins („Boska Florence”, reż. Stephen Frears). Wkrótce na ekrany kin wejdzie „The Disaster Artist”, historia kolejnego wyrzutka, tym razem rodem z Hollywood – Tommy’ego Wiseau (2017, reż. James Franco). Chociaż więc od jakiegoś już czasu mówi się o problemach filmowców z proponowaniem oryginalnych scenariuszy, to trudno byłoby zarzucić im brak umiejętności odnajdywania ciekawych historii biograficznych.

maudieMaud Lewis to w Polsce nieszczególnie znana kanadyjska folklorystyczna malarka, żyjąca w latach 1903-1970. W jej historii kryje się jednak wiele elementów, które polskiemu widzowi mogą wydać się bliskie za sprawą biografii innej postaci – Nikifora. Jego i Maud łączy znacznie więcej niż tylko wybór estetyki (prymitywizmu). Oboje artystów przez lata zmagać się musiało ze społecznym wykluczeniem, którego podstawą była fizyczna odmienność. Nikifor, bełkotliwy i długo uznawany za chorego psychicznie wiódł życie samotne i w nędzy. Z kolei Maud, cierpiąca na reumatoidalne zapalenie stawów, długo traktowana była przez rodzinę jak upośledzona nie tylko fizycznie, ale również umysłowo (choć tak naprawdę należała raczej do pełnych optymizmu, inteligentnych ekstrawertyków, chętnych do poznawania świata i ludzi). Jej historia w przeciwieństwie do historii Nikifora, mimo wspólnego dramatycznego mianownika, mogła jednak liczyć na emocjonalny happy-end.

„Maudie” zaczyna się w momencie, gdy wytykana palcami i wykluczana przez rodzinę Lewis (Sally Hawkins) ma już dość bycia popychadłem. Miarkę przebiera najprawdopodobniej decyzja brata protagonistki (Zachary Bennett), który bez konsultacji sprzedaje ich rodzinny dom i umieszcza siostrę u ciotki (Gabrielle Rose). Maud, licząca do tej pory, że będzie mogła wreszcie się usamodzielnić, przeżywa bolesny zawód. Zamiast jednak się poddać, postanawia za wszelką cenę wyprowadzić się z domu i przyjmuje posadę gosposi u rybaka o imieniu Everett (Ethan Hawke), mieszkającego w budynku wielkości ogrodowej szopy. Eufemistycznie stwierdzając: relacja tych dwojga nie jest łatwa. Mimo wszystko czasem Maud i Everetta zaczyna łączyć coś więcej. W życiu Lewis pojawia się także nowojorczanka Sandra (Kari Matchett), która dostrzegając talent kobiety, zamawia u niej pierwsze malunki (pocztówki). Z czasem wieść o talencie Maud zaczyna się roznosić, co ma swoje blaski i cienie.

Z wielu powodów film Aisling Walsh uznać należy za nietypowy. Po pierwsze, choć „Maudie” w szwach pęka od dramatycznych zwrotów akcji, to ich okrucieństwo emocjonalnie zepchnięte zostaje na drugi plan. Sposób narracji podporządkowany jest postrzeganiu świata przez bohaterkę produkcji, która mimo kolejnych porażek i smutków głowę trzyma uniesioną wysoko, w dodatku z szerokim uśmiechem. To nie tak, że jak Jezus nadstawia drugi policzek, bo gdy trzeba walczy o swoje, potrafi się sprzeciwić i zgrabnie wykorzystuje nadarzające się okazje. Brakuje jednak w „Maudie” tego, jakże częstego, skupiania się na cierpieniu, epatowania bólem, pewnego szantażowania wrażliwości widza. Film Walsh to nie film o ostatecznym triumfie nad porażkami po całym ich paśmie, lecz opowieść o tym, że niekiedy w ogóle nie warto poświęcać potknięciom uwagi. Lepiej skupić się na tym, co daje nam szczęście. Nawet, jeżeli – tak jak u Lewis – jest to jedynie okno z widokiem.

Z drugiej strony, jeżeli chodzi o nietypowość, mamy niestandardowo rozwijającą się karierę protagonistki „Maudi”. Zwykle artystyczne biografie mają w sobie jakąś ciężkość, która korelować ma z poświęceniem ich bohaterów w walce o uznanie. Jednak Lewis nie walczy, więc i Walsh na żadnej walce się nie skupia. Tutaj wszystko dzieje się jakby przy okazji, bez wyjątkowych starań czy zabiegania o sukces. Nawet wspominka o zainteresowaniu obrazami Maud Nixona wciśnięta jest gdzieś między jedną a drugą scenę. Jakby wcale nie stanowiło to o jakimś przełomie w życiu bohaterki, jak gdyby wcale jej nie nobilitowało.

No i wreszcie wspomnieć należałoby, że „Maudie” to taka mało biograficzna biografia. Widz oczywiście sporo dowiaduje się o Lewis jako artystce, ale przede wszystkim ma szansę śledzić rozwijające się między nią a Everettem uczucie. Na pierwszym planie Walsh ulokowała miłość – trudną, wręcz toksyczną, budowaną (przynajmniej tak się na początku wydaje) niejako z konieczności; taką, która jest raczej efektem stopniowego przyzwyczajania się do siebie i chęci wygrania z przedłużającą się samotnością, a nie nagłych wielkich uczuć. Rzadkie sceny, w których Maud i Everett mówią o uczuciach są nieporadne, miejscami wręcz śmieszne, choć mimo to (a może dzięki temu) niepozbawione uroku.

Z ogromną przyjemnością także na ten film po prostu się patrzy. Szerokie, pełne pustych przestrzeni kadry, rejestrujące tę samą okolicę mogłoby wydawać się na dłuższą metę nużące, jednak za sprawą konfrontowania ich z malunkami Lewis, odkrywającymi ich warstwę emocjonalną raz po raz na nowo, okazują się faktycznym odzwierciedleniem jej sposobu patrzenia na świat. Filmowa Maud nie raz tłumaczy swoje minimalistyczne podejście, według którego do szczęścia potrzebne jej wyłącznie wspomniane już okno. To nie do końca tak, że Lewis nie ma aspiracji, by iść dalej, odkrywać więcej. Ona po prostu więcej niż przeciętny człowiek dostrzega za tym oknem. W drobnych zmianach (jak przelatujący trzmiel) widzi coś wartego zapamiętania. Walsh stara się, żeby i widz patrzył tak na kolejne kadry – jak przez okno w znanym miejscu. Subtelnie ukazuje zmieniającą się rzeczywistość Maud. Nawet nie wiadomo kiedy zapyziała graciarnia Everetta zmienia się w przytulną pracownię Lewis.

Streszczającej kilkadziesiąt lat życia artystki historii towarzyszą spokojne, podszyte melancholią, lecz wciąż bardzo ciepłe utwory. Folkowych nut nie tylko bardzo przyjemnie się słucha w trakcie i po seansie, ale także wyraźnie ułatwiają one wczucie się w nastrój historii, łagodząc przedstawiony w „Maudie” świat. Widz ma szansę poczuć się przez chwilę równie optymistycznie jak bohaterka filmu. Ukołysany i uspokojony przez ścieżkę dźwiękową przełyka kolejne gorzkie fragmenty tej opowieści z większą wyrozumiałością.

A ta jest w „Maudie” naprawdę potrzebna. Nie dlatego, że film jest kiepski, lecz z powodu bardzo wiarygodnie nakreślonych postaci. Walsh postarała się, by wyraźnie zaznaczyć ich cechy charakterystyczne i pogłębić ich rys psychologiczny, z kolei sami aktorzy dali po prostu niezapomniany popis aktorskich umiejętności. Zwykle ciepły i opanowany Ethan Hawke tutaj staje się nagle naprawdę nieprzewidywalny, agresywny i uczuciowo bezwzględny. Ze zmrużonymi oczami – jakby w wiecznym wyrazie podejrzliwości – mamrocze coś pod nosem i nie szczędzi obelg swoje filmowej partnerce. Sally Hawkins z kolei już na poziomie przygotowań zrobiła wszystko, by możliwie wiernie oddać postać schorowanej Lewis. Uczyła się nawet rysunku, więc widzowie mają szansę obserwować w „Maudie” autentyczny proces malarski. Sama kreacja osoby dotkniętej reumatoidalnym zapaleniem stawów, którego objawy wyraźnie postępują, także wypadła nad wyraz dobrze. Nie dziwi mnie, że wielu krytyków widziałoby Hawkins na czerwonym dywanie ze statuetką Oscara w ręku. Zresztą też się do zwolenników tego pomysłu zaliczam.

„Maudie” to dla mnie tegoroczny czarny koń filmowych wrażeń. Przed przejrzeniem programu 8. Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej „Kamera Akcja” w ogóle nie planowałam seansu filmu Walsh, a ten tymczasem okazał się prawdziwą perełką – może niewielką i trochę nieforemną, ale przecież tylko takie klejnoty to prawdziwe dary, a nie ich fałszywe podróbki. Warto zobaczyć, warto się wzruszyć, warto zarazić się optymizmem emanującym z życiorysu Maud Lewis oraz uśmiechu, odgrywającej ją aktorki.

ocena 8,5

 

Film mieliśmy okazję zobaczyć podczas 8. edycji Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej „Kamera Akcja”

Alicja Górska