Berlin DiariesBERLIN DIARRHEA
Jest piątek, 14 sierpnia 2015 roku, godzina 23:00. W małej, acz urokliwej miejscowości Ińsko w województwie zachodniopomorskim, w kinie Morena odbywa się seans-niespodzianka nowego, powstającego wciąż podówczas filmu Przemysława Wojcieszka, „Berlin Diaries”. Jak reżyser sam twierdzi, jest to najbardziej osobisty film, jaki kiedykolwiek zrealizował. To smutne.

To smutne, kiedy najważniejsze projekty w dorobku danego twórcy (przynajmniej najważniejsze jego zdaniem) okazują się niewypałem. To smutne, kiedy coś, co dla jednego człowieka było być może najtrudniejszym gestem emocjonalnego lub mentalnego ekshibicjonizmu, dla innych jest jedynie nużącym, chaotycznym bełkotem. To smutne, kiedy ktoś, kto najwidoczniej wzbudza dużą sympatię (czy to organizatorów festiwali w Ińsku lub Zwierzyńcu, czy też wybranych widzów) i jest w stanie zyskać sobie kredyt zaufania jednym bądź dwoma wcześniejszymi przedsięwzięciami, tworzy film nie tylko niebroniący się sam, ale też niezyskujący na wartości nawet przy eksplikacji samego twórcy. To smutne, że Przemysław Wojcieszek nakręcił „Berlin Diaries”.Berlin Diaries

Nie chodzi nawet o to, że całość ma taką, a nie inną formę. Ani o to, że momentami ciągnie się niemiłosiernie, skłaniając część widzów do opuszczenia sali kinowej podczas projekcji (podczas pokazu w ramach 42. Ińskiego Lata Filmowego było to więcej niż dwie trzecie publiczności). Nie chodzi nawet o treść, której jakość rozciąga się na całej skali między kiczem i banałem a przebłyskami wartościowej refleksji. Owszem, „Dzienniki berlińskie” są chaotyczne, nudne i nierówne. Nie w tym jednak problem. Prawdziwym problemem rzeczonego filmu Wojcieszka jest to, że reżyser nie wie tak naprawdę, co robi, że jest wewnętrznie sprzeczny, i że głównie onanizuje się swoim ambiwalentnym stosunkiem do kina i do własnej osoby.

A jednak cieszę się, że Wojcieszek stworzył ten film. Skoro jest to dla niego forma terapii, jak sam twierdzi, to pozytywny bądź negatywny odbiór „Berlin Diaries” przez widzów nie ma tak naprawdę znaczenia. Nieważne zdaje się wówczas również, czy zrobił swój terapeutyczny obraz zgodnie z zasadami, poprawnie, czy też nie. Nie ma znaczenia, czy przemyślał swój koncept dostatecznie, czy też wciska widzom kit.

Cieszę się, że Wojcieszek nakręcił „Berlin Diaries”. Tym niemniej, to smutne, kiedy twórca tak biegle posługujący się językiem polskim zamienia go na język filmu, którym ewidentnie posługuje się ze znacznie mniejszym kunsztem i polotem. To smutne, kiedy ktoś, kto twierdzi, że lubi teoretyzować o kinie, w swoim teoretyzowaniu błądzi tak bardzo, jak i w praktyce. To smutne, kiedy ludzie chcą szlifować diamenty, a zamiast tego rzeźbią w gównie.

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point”, numer 9-10/2015

Kamil Jędrasiak