CO SIĘ KRYJE ZA FASADĄ AMERYKAŃSKIEGO SNU?
„Daleko od nieba”, melodramat w reżyserii Todda Haynesa, mimo gatunku niewiele łączy z ckliwymi historyjkami o miłościach przeszłego Hollywood. Amerykański sen lat 50. w „Far away from heaven” ukrywa za ścianą ideałów homofobię, rasizm i obawę przed społecznym odtrąceniem. Doceniono to z pewnością na Independent Spirit Award, gdzie produkcja otrzymała aż cztery statuetki (najlepszy film, najlepsza reżyseria, najlepsza rola żeńska oraz męska).

Rok 1957. Cathy Whitaker (Julianne Moore), przykładna żona z amerykańskich przedmieść, wiedzie życie bliskie ideału. Ma piękny dom, czarnoskórą służącą, stadko oddanych przyjaciółek i cieszy się nieposzlakowaną opinią wśród lokalnej społeczność. Jej sytuacja rodzinna także plasuje się na szczycie marzeń większość Amerykanów – dwójka bezproblemowych dzieci oraz przystojny, piastujący wysokie stanowisko mąż, Frank (Dennis Quaid). Życie jak z obrazka okazuje się jednak być tylko iluzją, gdy Cathy przyłapuje męża na zdradzie z… innym mężczyzną. Zawstydzona i zagubiona nie może odnaleźć się w nowej sytuacji – bo jak zareagowałaby społeczność na wieść, że jej życiowy partner jest homoseksualistą? Ukojenie przynosi Cathy przyjaźń czarnoskórego ogrodnika, Raymonda (Dennis Haysbert), ale czy to naprawdę tylko przyjaźń?

Tytułowe far away może i oddala świat przedstawiony w produkcji od idealnej egzystencji, ale z pewnością nie dystansuje od niezwykle podobnej produkcji powstałej niemalże 60 lat wcześniej. „Wszystko, na co niebo pozwala” z 1955 roku w reżyserii Douglasa Sirka bezdyskusyjnie stanowi pierwowzór dla filmu Todda Haynsa. Obrazy łączy niemalże bliźniacza fabuła, kreacje bohaterów, ich kostiumy, a nawet kadry i ujęcia. To jeden z tych remake’ów, który bardziej niż historię czy jej bohaterów odświeża raczej technologię, choć – o ironio – wciąż przecież próbując naśladować (także na poziomie wizualnym) przeszłość.

Tym, co z pewnością w „Far away from heaven” urzeka jest wielobarwność obrazu. Przecudny jesienny krajobraz (zdjęcia Edwarda Lachmana, za które otrzymał nagrodę na Camerimage), intensywne kolory kobiecych kreacji, powalające na kolana desenie mebli i feerie odcieni ścian domowych zaciszy. Wiele krytycznych uwag ściągnęła na siebie ta bogata paleta barw. Czy słusznie? Nie sądzę. Choć świat przedstawiony faktycznie wydaje się sztuczny i cukierkowy, to przecież nie bez powodu. Fałszywość wizualna „Daleko od nieba” to jeszcze jeden symboliczny przytyk dla ociekającego kłamliwymi uśmieszkami światka, pozornie tylko idealnych przedmieść miast Stanów Zjednoczonych w latach 50.

Wisienką na torcie produkcji Todda Haynsa są kreacje aktorskie. Dennis Quaid, kojarzony do tej pory wyłącznie z rolami silnych, emanujących testosteronem mężczyzn postanowił odmienić nieco swój wizerunek przekonująco odgrywając rolę homoseksualisty zagubionego w świecie sztywnych, sztucznych konwenansów i biologicznej namiętności. Jako Frank aktor wiarygodnie oddaje przytłaczający problem bohatera borykającego się z własną seksualnością. Nie zapomina o wewnętrznych rozterkach i całej palecie emocji targającej Whitakerem. Najlepiej widać to, w najmocniejszej chyba scenie filmu, gdy opuszcza gabinet lekarski, do którego udał się za namową żony. Opanowany zazwyczaj mężczyzna pęka, pozwalając sobie na uwolnienie uczuć i wulgarnie odpowiada na pytania małżonki. Moment ten zapoczątkowuje całą lawinę wydarzeń, budzących z letargu całe otoczenie.

Nie mniej autentyczna w swojej roli jest Julianne Moore, która kreuje postać gospodyni idealnej, choć nieco infantylnej i ograniczonej. Z ironicznym uśmiechem przyglądać się można jej krokom stawianym w idealnie prostej linii i w rytmie, którego brakuje niejednej orkiestrze lub temu, jak słodkim głosikiem wykrzykuje stereotypowe powiedzenia jak: “how lovely!”, “oh, it’s wonderful!” oraz “oh, darling!”. Z drugiej strony jest też bohaterką rozdartą wewnętrznie i ten konflikt doskonale widać na ekranie. Z bólem serca śledzi się, niedające niestety efektu, poczynania Cathy by naprawić coś, czego tak naprawdę naprawić się nie da. Z zaciśniętymi pięściami – jej opanowanie, gdy po ciosie od męża jedyne, o co prosi, to woreczek mrożonego groszku. Z pewnego rodzaju podziwem przysłuchuje się wypowiedzianym wreszcie głośno marzeniom, by być kimś lepszym wyłącznie dla swojej własnej satysfakcji. Kibicowałam bardzo Cathy, która sprzeciwiała się rasizmowi i Cathy podejmującej ryzykowne decyzje, które mogłyby skończyć się wykluczeniem z zaklętego kręgu idealnego przedmiejskiego społeczeństwa.

„Daleko od nieba” bez przesadnego melodramatyzmu (choć kreacje aktorskie są tutaj nieco przerysowane, a i sam świat przedstawiony z powodu wielobarwności i intensywności trudno uznać za naturalny) rujnuje idealistyczną wizję amerykańskiego snu. Haynes nie stworzył może filmu, który złotymi literami zapisze się w historii kinematografii, lecz warto dać pochłonąć się jego bogatemu kolorytowi, nastrojowej muzyce i nietuzinkowym kreacjom aktorskim. A może „Daleko od nieba” odkryje w Was miłość do cukierkowego kina Hollywoodu z lat 50.? Trudno bowiem odmówić reżyserowi wiernego oddania nie tylko napięć społecznych tamtego okresu, ale również estetyki filmowej.

ocena 7

Alicja Górska