djangodvd2DJANGO WIECZNIE ŚWIEŻY
Całkiem niedawno trafił w nasze ręce egzemplarz „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino do zrecenzowania. Uznaliśmy więc, że to dobra okazja, by odświeżyć sobie najpierw poprzedni film tegoż reżysera, czyli „Django”. I bardzo dobrze, bo dzięki temu przekonaliśmy się po raz kolejny, że dobre kino praktycznie się nie starzeje.

Quentin Tarantino jest jednym z tych twórców, którym udało się znaleźć własny, oryginalny „pomysł na siebie”. Przy czym nie chodzi tu jedynie o wizerunek artysty – choć trudno odmówić Tarantino charyzmy – a o rozpoznawalny autorski styl i podejście do kina. Klucza do zrozumienia twórczości tego reżysera upatrywać można w kinofilstwie i postmodernizmie. To filmoznawca-samouk, swoją miłość do kina wyrażający między innymi dobrą znajomością konwencji i schematów gatunkowych, a także licznymi nawiązaniami do innych tytułów – nawiązaniami, z których tka misternie swoje filmy. W przypadku „Django” źródłem, z którego reżyser czerpie najobficiej, jest tradycja westernów, zwłaszcza zaś spaghetti westernów.

djangodvdTytułowy Django to czarnoskóry mężczyzna wzięty do niewoli przez handlarzy niewolników. Pewnej nocy, w Meksyku, jego losy splatają się z pochodzącym z Niemiec doktorem Kingiem Schultzem, łowcą nagród. Od tej pory wspólnie przemierzają południe Stanów Zjednoczonych, ścigając poszukiwanych listami gończymi zbirów i – niejako przy okazji – wymierzając sprawiedliwość rasistom i właścicielom ziemskim. Wspólna praca zbliża Schultza i Django na tyle, że z czasem stają się nie tylko „zawodowymi” parterami, ale i przyjaciółmi w życiu prywatnym. Kiedy więc czarnoskóry bohater trafia na ślad swojej ukochanej, służącej u niejakiego Calvina Candiego, postanawiają ją odnaleźć i podstępem uratować.

„Django” to trzeci film składający się na swego rodzaju nieoficjalny cykl w dorobku Tarantino, określany niekiedy mianem trylogii resentymentu czy też serią o sprawiedliwości dziejowej. W pierwszym z nich, „Death Proof”, tematem była zemsta kobiet na męskich ciemiężycielach. Kolejny film, „Bękarty wojny”, skupiał się na żydowskim oddziale mszczącym się na nazistowskich oprawcach. „Django” stanowi natomiast symboliczne rozliczenie z mroczną przeszłością niesprawiedliwości na tle rasowym w USA. Co prawda wszystkie te tematy pojawiały się również w innych dziełach w dorobku Tarantino, ale właśnie w tych trzech tytułach stanowią one niejako dominantę koncepcyjną, jeśli chodzi o ogólną wymowę, sens i znaczenie opowiadanych w nich historii.

Jak przystało na tego reżysera, wędrówka bohaterów i dokonywana przez nich zemsta są nad wyraz widowiskowe i krwawe. Fetyszyzacja przemocy to wręcz nieodłączny element stylu Quentina Tarantino, co wyraźnie zaznacza się zarówno w warstwie fabularnej, jak i estetycznej „Django” (podobne zresztą, jak w innych jego filmach). Brutalność nie jest tu jednak w żadnym wypadku realistyczna ani dosłowna, służyć ma bowiem raczej malowniczej estetyce przesady i atrakcji wizualnej. Fontanny krwi tryskają w ewidentnym nadmiarze, bohaterowie są niemal komiksowo przerysowani, a humor często rozładowuje napięcie towarzyszące mistrzowsko napisanym dialogom. Trzeba bowiem wyraźnie zaznaczyć, że choć oprawa audiowizualna filmów Tarantino jest zawsze atrakcyjna, to co najmniej równie istotna pozostaje w nich dramaturgia, budowana właśnie za sprawą trzymających w napięciu rozmów. Tych zdecydowanie nie brakuje również w „Django”.

Skoro już wspomniałem o oprawie audiowizualnej, to należy wyraźnie pochwalić ją za przedziwne, acz nad wyraz efektowne łączenie elementów współczesnych ze stylizacją na klasyczne westerny i spaghetti westerny. Dotyczy to zarówno pracy kamery — momentami przypominającej tę z filmów Sergio Leone, to znów nad wyraz nowoczesnej i operującej ciekawymi zabawami z głębią ostrości – jak i ścieżki dźwiękowej. Oprócz utworów ewidentnie kojarzących się z Dzikim Zachodem, na soundtracku znalazły się bowiem również utwory anachroniczne do przedstawionych czasów, w tym np. rap. Przypomina to nieco analogicznie dobraną muzykę w ostatniej ekranizacji „Wielkiego Gatsby’ego”.

– Ni cholery przez to kurewstwo nie widzę. Kto to w ogóle robił?

– Żona Willarda.

– Pies was jebał. Wracam do domu. Żona cały dzień robiła te 30 worków dla was niewdzięcznych sukinsynów. A ciągle słyszę tylko krytykę i krytykę.

Pod względem koncepcyjnym i technicznym trudno się więc do czegokolwiek poważniej przyczepić. Co można natomiast powiedzieć o samej obsadzie? Ta zasługuje na osobny komentarz, a to za sprawą doskonałego wręcz doboru aktorów do poszczególnych ról. Tarantino obsadził ich bowiem w bardzo przemyślany sposób. Spora część decyzji castingowych nabiera dodatkowego znaczenia w kontekście pozostałych ról w filmowym emploi poszczególnych aktorów. Nie powinno też być dla nikogo zaskoczeniem, że reżyser zaprosił do współpracy osoby, z którymi miał już wcześniej do czynienia, spośród których część określana bywa zresztą niekiedy „stajnią Tarantino”.

I tak w roli doktora Schultza obsadzony został Christoph Waltz. W „Bękartach wojny” zagrał pułkownika Hansa Landę, antypatycznego i bezlitosnego nazistowskiego łowcę Żydów; w „Django” wciela się natomiast w łowcę głów, będącego zdecydowanie postacią wzbudzającą sympatię, pomimo swojej brutalnej profesji. Na ekranie pojawia się też np. Samuel L. Jackson, współpracujący z Tarantino od czasów kultowego „Pulp Ficton”. Tym razem gra wrednego, uprzywilejowanego niewolnika, swego rodzaju „majordomusa” na włościach Calvina Candiego, Stephena. Wprawne oko zauważy też znajome twarze na dalszych planach.

  – Ufam, że jako reprezentant wymiaru sprawiedliwości USA, nie zostanę postrzelony na ulicy przez pana lub pana podwładnych, dopóki nie doczekam dnia sądu.

– Tak jak zastrzeliłeś naszego szeryfa? Jak psa na ulicy.

– To właśnie miałem na myśli. Czy zapewnia pan, jako przedstawiciel prawa, nie zastrzelenie mnie jak psa na ulicy?

Wśród nowych (dla kina Tarantino) twarzy warto wspomnieć przede wszystkim o dwóch aktorach. Pierwszym z nich jest Jamie Foxx, odtwórca tytułowej roli. Reżyserowi udało się uchwycić cały pakiet jego umiejętności – od zawadiackiego spojrzenia twardziela, poprzez subtelności emocjonalnej mimiki, aż po predyspozycje komediowe. Wyrazy uznania należą się też Leonardo DiCaprio, któremu przyszło w „Django” zagrać Calvina Candiego – nieobliczalnego, brutalnego właściciela plantacji Candyland, z której Schultz i Django próbują odbić ukochaną tego ostatniego, Broomhildę (w tej roli Kerry Washington). DiCaprio wypada świetnie, jego nadekspresyjna gra sprawdza się bowiem nad wyraz dobrze przy tak napisanej postaci. Co ciekawe, aktor zaangażował się w swoją pracę tak bardzo, że kiedy podczas kręcenia jednej ze scen doznał urazu i zaczął krwawić, postanowił nie przerywać i kontynuował swoje kwestie, „nie wychodząc z roli”. Wisienką na torcie jest natomiast epizodyczna rólka, wręcz cameo, Franco Nero, czyli aktora wcielającego się w postać o imieniu Django w filmie „Django” z 1966 roku.

„Django” to dobrze przemyślany i kunsztownie zrealizowany film, stanowiący istny hołd dla westernów i spaghetti westernów. Przerysowana estetyka przemocy, wespół z nagrodzonym alicjadajeokejkeOscarem scenariuszem, zaowocowały uniwersalnym majstersztykiem doby postmodernizmu, dostarczającym dużo rozrywki zarówno znawcom kina, jak i „przeciętnym” widzom. Wciągająca opowieść, choć porusza ważne historycznie problemy, zaserwowana jest z polotem i lekkością charakteryzującą najlepsze teksty kultury popularnej. Warto do niego wracać, zwłaszcza w kontekście późniejszej „Nienawistnej ósemki”, choćby po to, żeby docenić fakt, że sięgając do jednej tradycji kinematograficznej, Tarantino był w stanie ograć tę samą konwencję, nie powtarzając się zanadto. Kiedy bowiem mistrzowie tacy jak on biorą się za zabawy schematami gatunkowymi, najwięcej zyskuje na tym widownia.

8585

Kamil Jędrasiak