doktorstrange2
ABRA KADABRA, SHAMBALLA!
Wybierając się na „Doktora Strange’a” byłem pełen obaw, ale i nadziei. Obawy dotyczyły głównie tego, czy do rzeczywistości wykreowanej przez Marvel Studios na potrzeby wcześniejszych filmów o superbohaterach uda się wprowadzić postać tak silnie związaną ze światem magii. Nadzieja natomiast była wynikiem moich dotychczasowych doświadczeń z rzeczonymi filmami – po prostu dotąd Marvel wychodził z podobnych innowacji obronną ręką.

Jasne – w przypadku historii o superherosach trudno mówić o realizmie, ale trzeba brać poprawkę na kilka czynników. Po pierwsze, dotąd w Marvel Cinematic Universe (filmowym uniwersum Marvela) wszelkie niezwykłości fabularne miały jednak oparcie w nauce, a raczej w popkulturowych wyobrażeniach o nauce, w jakimś takim fantastyczno-naukowym mumbo jumbo. Po drugie, realizm sam w sobie jest konwencjonalny, a to znaczy, że na przełomie dziejów i w ramach poszczególnych konwencji czy gatunków granice tego, co uznajemy za realistyczne mieszczą się w różnych punktach. Owe granice zacierają się zresztą coraz mocniej w czasach, kiedy naukowcy odkrywają zjawiska tak nieprawdopodobne, że wydają się zmyślone. Już twórczość Stanisława Lema udowadniała, że fikcja w science fiction często jest domeną nie tyle niemożliwości, co potencjalności.

Ale ja nie o tym, nie o tym! Przynajmniej nie teraz. Póki co, wspominam o powyższych sprawach tylko dlatego, by uzasadnić wspomniane wątpliwości. Otóż, o ile w MCU działo się dotąd wiele niesamowitych rzeczy, o tyle zawsze znajdowały one jakieś racjonalne – w ramach quasi-naukowych realiów świata przedstawionego – wyjaśnienia. Choć w komiksach zdarzały się odstępstwa od tego porządku, to kiedy w ramach uniwersum filmowego Marvel wprowadzał dotąd nowe wątki i postaci (nawet te inspirowane mitologią), czynił to na tyle sprytnie, by nie burzyć konstrukcji świata. Oczywiście, warunkiem była duża liczba niedopowiedzeń, które część widzów zapewne raziły. Zazwyczaj jednak niejasne moce pozostawały w polu naukowych koncepcji i ustaleń, choć często raczej na ich peryferiach. Thor nie jest przecież nordyckim bogiem, a kosmitą z Asgardu. Hulk to nie potwór, a zmutowany człowiek. Nawet upiorny Red Skull powstał wskutek nieudanego (?) eksperymentu z serum superżołnierza. Tymczasem w „Doktorze Strange’u” tytułowy bohater nie tylko wygląda jak magik bądź iluzjonista, ale też po prostu włada magią: używa zaklęć i magicznych przedmiotów oraz manipuluje czasoprzestrzenią. A jednak, Marvelowi znowu się udało!

Dziwny jest ten świat – czyli parę słów o Strange’u w MCU

doktorstrangeDoktor Stephen Strange jest utalentowanym neurochirurgiem pracującym w Nowym Jorku. Imponująca kariera lekarza idzie w parze z mocno rozbuchanym ego. Jego sytuacja zmienia się diametralnie po wypadku, w wyniku którego traci nie tylko zdrowie i zdolności manualne, ale także poczucie sensu życia. Kiedy zachodnia medycyna nie dostarcza ukojenia, nie gwarantując powrotu do pełnej sprawności, bohater postanawia wyruszyć do sekretnego miejsca, gdzie przeżywa prawdziwie metafizyczną przemianę. Pod okiem tajemniczej Przedwiecznej (aka Starożytnej) i jej towarzyszy, zwłaszcza Wanga i Mordo, odkrywa znacznie więcej, niż się spodziewał – uświadamia sobie mnogość równoległych wymiarów rzeczywistości i poznaje tajniki magii. Nowopoznani mędrcy tłumaczą też Strange’owi (a pośrednio również widzowi), że magia, dusza i inne wymykające się twardemu racjonalizmowi zjawiska należą do innego porządku, na który trzeba się odpowiednio nastawić, porzucając dotychczasowe przyzwyczajenia i założenia, otwierając umysł (teoretycznie więc wszystkie te irracjonalne zjawiska zostają wprowadzone i uzasadnione na prawach logiki, tyle że „poszerzonej”). Tak rozpoczyna się nowy rozdział w życiu bohatera i – parafrazując słowa innego superherosa – wraz z wielką mocą, Doktor Strange dostrzega wielką odpowiedzialność, jaka zaczyna na nim spoczywać.

Eskalacja problemów, zagrożeń i potęgi uwidaczniającej się w kolejnych superbohaterskich filmach Marvela rośnie niemal wykładniczo. Kiedy wspomnimy pierwszy tytuł w MCU, czyli „Iron Mana” z 2008 roku, i zestawimy go z „Doktorem Strangem”, widać to bardzo wyraźnie. Choć Tony’ego Starka i Stephena Strange’a łączy bardzo wiele – w tym m.in. charyzma, inteligencja, zarozumiałość; obaj też doznali traumy (to zresztą typowe dla konwencji superhero) – to ich walka toczy się o diametralnie różne stawki. Ten pierwszy początkowo walczy we własnym interesie, stopniowo dorastając do roli bohatera. Kolejne starcia z jego udziałem, ukazywane w kolejnych filmach, są też coraz trudniejsze i coraz bardziej kolektywne, wręcz globalne. Drugi z nich przechodzi podobną przemianę, ale już w filmie, w którym debiutuje w MCU, staje w obliczu zagrożenia, które przekreślić może istnienie świata. Zagrożenie to, jak się z czasem okazuje, tylko pozornie wydaje się typowym „złem w czystej postaci”, w istocie będąc kolejnym mainstreamowym uosobieniem tak zwanej teorii Osobliwości. Wnikliwych widzów i czytelników zachęcam do zgłębienia tej koncepcji, zwłaszcza że coraz wyraźniej odciska ona swoje piętno na popkulturze, która stanowi przecież zwierciadło ludzkich pragnień, lęków i fascynacji.

Nie tylko o zagrożenia jednak chodzi. Gdy w „Avengers: Czas Ultrona” pojawiła się postać Visiona, zastanawiałem się, jak tak potężna istota może wpłynąć na rolę pozostałych herosów i dramaturgię wydarzeń w kolejnych filmach. Tymczasem możliwości Strange’a, zwłaszcza przy założeniu, że będzie je rozwijał, wydają się jeszcze większe – i to znacznie! Na szczęście w przypadku Visiona okazało się, że udało się go wpisać w realia MCU bez większych problemów. Pokładam więc wiarę w podobny rozwój wydarzeń w kontekście postaci Dr-a Strange’a.

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie – czyli parę słów o oprawie

Kiedy w grudniu 2010 roku na ekrany polskich kin wchodził „Mr Nobody” Jaco Van Dormaela, reklamowano go hasłem „Incepcja była dopiero początkiem”. I nieważne, że światowa premiera przywołanego przeboju Christophera Nolana przypadła w istocie prawie rok po światowej premierze filmu Dormaela (po prostu na dystrybucję w naszym kraju przyszło mu czekać ponad rok) – podparcie się w kampanii reklamowej młodszym, acz popularnym już podówczas hitem, gwarantowało zwiększenie zainteresowania widzów w Polsce filmem Van Dormaela. O ile bardziej lub mniej oczywiste podobieństwa pomiędzy tamtymi dwoma obrazami były rzeczywiście dostrzegalne, o tyle już „Doktor Strange” porównywany jest z „Incepcją” niemal automatycznie. Niebezpodstawnie zresztą.

– Coś ty mi zrobiła?!

– Wypchnęłam twoją astralną formę z twojego ciała.

– Dodałaś grzybki halucynogenne do herbaty? Herbata była zatruta?!

– To tylko herbata. Z odrobiną miodu.

Począwszy od sekwencji otwierającej, „Doktor Strange” jest wręcz upstrzony efektami specjalnymi. Spora część z nich stylistycznie opiera się na tych samych pomysłach, co oprawa „Incepcji”. Dało się to zauważyć już w zwiastunie najnowszego dzieła Marvela, w którym widać m.in. ujęcia przedstawiające przestrzeń miejską składającą się jak origami. „Doktor Strange” oferuje jednak znacznie więcej niż kalkę zapożyczeń estetycznych. Owszem, jest to film efektowny, a nawet efekciarski, ale prezentuje jednak poziom wyższy niż typowe utwory bazujące na prostym pomyśle „więcej, głośniej, mocniej!”. Ukłon w stronę kina atrakcji nie przysłania tu bowiem narracji/fabuły, która – choć nie wystrzega się pewnych uproszczeń i nietrafionych lub wątpliwej wartości pomysłów – okazuje się całkiem ciekawa.

Skoro już wspomniałem o niedoskonałościach na poziomie opowiadanej historii, warto podać jakieś przykłady. Najbardziej rażącym mankamentem pod tym względem wydają się problemy z motywacjami bohaterów. To, co okazuje się skuteczne w ramach poszczególnych gagów – a tych, jak to u Marvela, nie brakuje – nie zawsze spisuje się w kontekście całej fabuły. I tak np. dziwić mogą zmienne, nierówne wręcz reakcje Christine – partnerki Stephena Strange’a ze szpitala, w którym był zatrudniony – kiedy ten po raz pierwszy pokazuje jej swoje magiczne umiejętności. Zastrzeżenia można też mieć do samych reguł rządzących magią. Jako że, podobnie jak sam tytułowy bohater, wrzuceni jesteśmy w wir wydarzeń z porządku zupełnie nam dotąd nieznanego, nie mamy czasu poznać wszystkich prawideł rządzących zaklęciami i relikwiami (tak określone są tu czarodziejsko-bondowskie gadżety, służące np. do teleportacji, walki czy manipulacji przestrzenią bądź czasem). W efekcie działanie części z nich pozostaje niejasne do końca seansu. Jedyne, co wiemy o każdym z nich, to to, że ich funkcjonowanie zwykle fajnie prezentuje się na ekranie.

– To nie ma sensu.

– Nie wszystko ma. Nie wszystko musi.

Nieźle prezentują się też role aktorskie. Zaskakuje, jak dobrą obsadę udało się zatrudnić do tego filmu. W Doktora Strange’a wciela się Benedict Cumberbatch. Brytyjczyk zaskakująco płynnie wpasował się w marvelowskie klimaty, kreując postać w równym stopniu dramatyczną, co komiczną. W roli Przedwiecznej wystąpiła Tilda Swinton, niezwykle charakterystyczna i wyrazista aktorka, rzadko acz umiejętnie podejmująca się pracy nad projektami popkulturowymi (geekowska widownia kojarzy ją zapewne z adaptacji komiksu ze stajni DC, mianowicie z „Constantine”). Głównego przeciwnika Strange’a, Kaeciliusa, zagrał Mads Mikkelsen – utalentowany duński aktor, laureat Złotej Palmy w Cannes za rolę w „Polowaniu”, znany szerszej publiczności m.in. z tytułowej roli w serialu „Hannibal” lub z filmu „Casino Royal”. Jego obecność w MCU (a wkrótce również w „Gwiezdnych Wojnach”) jest dla mnie tak miłym zaskoczeniem, jak swego czasu pojawienie się Stellana Skarsgårda w „Thorze”. Także Chiwetel Ejiofor (Mordo), Rachel McAdams (Christine Palmer) czy Benjamin Bratt (Jonathan Pangborn), którym niestety przypadły w udziale role w znacznie mniejszym stopniu pozwalające wykazać się umiejętnościami, dowiedli, że sprawdzają się również w kinie komiksowym. Miłym akcentem jest kreacja Benedicta Wonga (Wong), stanowiąca comic relief „Doktora Strange’a”.

Marvel Studios podjęło spore ryzyko, wprowadzając postać Doktora Strange’a do Marvel Cinematic Universe. Sposób, w jaki udało się tego dokonać, zasługuje jednak na uznanie. To zdecydowanie nie jest wybitny film, nawet w kategoriach kina akcji czy tzw. kina komiksowego. Nie znalazł się więc w czołówce moich ulubionych obrazów ze stajni Marvela. Niemniej zarówno ja, jak i Alicja parę godzin po seansie mieliśmy szczerą ochotę wrócić do kina, by obejrzeć go jeszcze raz. Myślę, że duża w tym zasługa kilku czynników. Z jednej strony popłaciło zatrudnienie solidnej obsady i właściwej ekipy. Wystarczy wspomnieć o właściwie dobranej, choć nienachalnej muzyce Micheala Giacchino, znanego choćby z genialnej ścieżki dźwiękowej serialu „LOST. Zagubieni”; czy o reżyserii Scotta Derricksona (uczestniczącego też w pracach nad scenariuszem!), mającego w swoim dorobku tak ciekawe filmy, jak „Egzorcyzmy Emily Rose”, „Sinister” czy „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”. Z drugiej – „Doktor Strange” jest pokłosiem zmian zachodzących w kinie współczesnym. Inspirując się najlepszymi, a zarazem wiedząc, do czego widzowie są już przyzwyczajeni, z czym są obycialicjadajeokejke, twórcy dostarczyli sprawnie zrealizowany tekst kultury popularnej, dokładając swoją cegiełkę do dobrej passy utrzymywanej przez Marvela pod egidą Disneya.

77

 

 

Kamil Jędrasiak