dziedzictwo krwi

KRWISTA KLASYKA KINA AKCJI
Znam kogoś, kto wierzy, że Mel Gibson wcale nie istnieje; że nigdy nie było, nie ma i nie będzie Mela Gibsona. No cóż, niełatwo mi przyjąć podobną optykę, bowiem kilka filmów z aktorskim oraz reżyserskim wkładem twórcy przypadło mi do gustu. Wysoko cenię „Braveheart” czy „Apocalypto” (co nie oznacza, że filmy te nie mają wad). Przez kilka ostatnich lat można było jednak sądzić, że Gibson faktycznie nie istnieje i trudno się temu dziwić, bo sumiennie zapracował na niechęć przemocą domową. O tym, że jednak ma się całkiem dobrze, dowiedziałam się w tym roku. I nie, nie za sprawą „Przełęczy ocalonych”, a „Dziedzictwa krwi”.

John Link (Mel Gibson) to stary recydywista. Po wieloletniej odsiadce, która odcięła go od rodziny, a przede wszystkim dorastającej córki, zaczyna nowe życie na jednym z osiedli kamperów na pustkowiu. Ma swojego sponsora (Willam H. Macy), pojawia się na spotkaniach AA i stara się trzymać z dala od problemów. Jedyny wysiłek, jaki podejmuje to nieustanne poszukiwania i powiększanie nagrody za odnalezienie zbuntowanej córki, która podczas jego nieobecności uciekła z domu i przepadła jak kamień w wodę. Pewnego dnia jego schematyczny żywot zostaje wywrócony do góry nogami i to za sprawą marnotrawnego dziecka właśnie. Lydia (Erin Moriarty), zadzierając z niewłaściwymi ludźmi z niejakim Jonahem (Diego Luna) na czele, sprowadziła na siebie zagrożenie, przed którym jedynie ojciec może ją ocalić.

dziedzictwo krwiJeżeli po wstępie do tego tekstu sądziliście, że napiszę, iż „Dziedzictwo krwi” wcale nie jest tym, na co wygląda i tak naprawdę stawia sobie poprzeczkę wyżej niż można by się tego spodziewać, to muszę was zawieść. „Dziedzictwo krwi” wpisuje się idealnie w schemat kina akcji z lat 80. i 90. Schemat pogania schemat, klisza kliszę, a aktorzy dwoją się i troją byle tylko nie posądzić ich o jakiekolwiek związki z artystyczną stroną hollywoodzkiego świata. Napiszę nawet więcej – główna bohaterka tej historii jest tak przerysowana i przez to nieznośna, że miałam ochotę cisnąć czymś w telewizor. Ale, ale! Przy całej swojej prostocie, powtarzalności i braku oryginalności „Dziedzictwo krwi” to po prostu kawałek szczerej, dobrze zagranej i ciekawie wyreżyserowanej produkcji; kawałek solidnego kina akcji klasy B żywcem wydartego z czasów mojej młodości wypełnionej wyczekiwaniem na piątkowe hity na jedynce (czy gdzieś tam).

Reżyser, Jean-François Richet, postawił na akcję, akcję i jeszcze raz akcję. Są strzelaniny, motocykle, tatuaże, bójki, zbuntowana i nazbyt epatująca seksualnością jak na swój wiek córka; jest obrażona żona, kumple z shotgunami, strach przed odsiadką i pościg na pustyni; jest nawet wykręcanie ukrywanych od dawna numerów telefonów i ściąganie zapomnianych długów. Co więcej, nie ma w tym ani odrobiny przesady i przerysowania, to nie kolejna kiczowata historyjka, którą autor z góry skazał na porażkę jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć i którą postanowił ratować serią niekoniecznie śmiesznych komediowych gagów oraz intertekstualnym puszczaniem oka. Chcecie spędzić wieczór z surowym, męskim, klasycznym kinem? Tak? To znaczy, że chcecie spędzić wieczór z „Dziedzictwem krwi”.

Brutalność przedstawionego w filmie świata podbijają subtelnie wprowadzone informacje na temat hierarchii panujące w meksykańskich gangach. Kto nie wiedział jeszcze „Sicario” i pojęcia nie ma do czego tytuł się odnosi, wstępnie dowiedzieć się może właśnie dzięki „Dziedzictwu krwi”. Co więcej, raz ustalone zasady i przydzielone bohaterom przez twórców umiejętności nie zmieniają się tutaj w trakcie. Wyspecjalizowani zabójcy nie padają trupem przy pierwszym spotkaniu z niepraktykującym na co dzień przemocy Linkiem. Trudno tutaj mówić o prawdziwości zdarzeń, ale już o realności czy potencjalnej wiarygodności… dlaczego nie?

Nie da się ukryć, że film wysoką ocenę zawdzięcza głównie popisom aktorskim Mela Gibsona, który z powodu szalonego błysku w oczach przywołuje w pamięci czas seansów „Zabójczej broni”. Początkowo przysłonięta siwą brodą twarz aktora zdaje się być twarzą kogoś innego, zwłaszcza w duecie z wytatuowanym ciałem, ale gdy tylko Gibson pozbywa się zarostu, ponownie przypomina siebie z czasów wcielania się w niepokornych, szorstkich zabijaków o głęboko skrywanym gołębim sercu. Wspomniałam wcześniej, że Moriarty działała na mnie, jak płachta na byka, lecz w duecie z Gibsonem udało się jej wytworzyć całkiem wiarygodne napięcie. Ojciec recydywista i zbuntowana córka, która zadarła z gangiem i ostatecznie wróciła z podkulonym ogonem – właśnie tak, jak w „Dziedzictwie krwi” mogłaby wyglądać relacja podobnego duetu. Ciekawie prezentuje się też Diego Luna, a to głównie za sprawą wcielenia się w typ postaci, z którą nie zwykło się go kojarzyć.

Brudny, zakurzony świat, niemal lepki od zaschniętej w obtłuczonych szklankach whisky i wymieszanej z tuszem do tatuażu krwi oraz podstarzałego Mela Gibsona, który z wiekiem wcale nie zapomniał jak porządnie komuś przyłożyć – to właśnie dostają widzowie „Dziedzictwa krwi”. Dynamiczne kino dostarczające mnóstwa rozrywki oraz angażujące widza i to bez wybierania najprostszej drogi w postaci wyśmiania jego, uwielbianych przecież od dziesięcioleci i przez tłumy, schematów. O ile nie oczekujecie wiele, będziecie naprawdę zadowoleni. Tak jak ja.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska