Gangster Squad
GANGSTERSKA TRADYCJA WCIĄŻ ŻYJE
Początki nie były dla „Gangster Squad” łatwe. W tym samym czasie, co ów film Rubena Fleischera, na ekrany kin wchodził również „Lincoln”, czyli biografia jednego z najsłynniejszych amerykańskich prezydentów, w reżyserii Stevena Spielberga. Frekwencyjnie, oldschoolowe kino gangsterskie w tym starciu przegrało. Nie pomogła ani gwiazdorska obsada, ani etykietka „Inspirowane prawdziwymi wydarzeniami”.

Specyficzna konstrukcja dramaturgiczna „Gangster Squad: Pogromców mafii” dla części widzów mogła jawić się jako wada. O ile fabuła w pierwszych kilku, kilkunastu minutach zawiera sporo naprawdę mocnych pomysłów, składających się na atrakcyjną i wciągającą historię, o tyle w dalszej części tempo akcji dość często zwalnia. Dynamika narracji „podbijana” jest natomiast co chwilę kolejnymi efekciarskimi scenami, dosadnymi dialogami i różnymi zabiegami podtrzymującymi zaangażowanie widza. W efekcie, emocje towarzyszące oglądaniu przypominają sinusoidę, w której momenty ekscytacji przeplatane są nudą. Warto jednak dać się uwieść temu sposobowi snucia opowieści, zwłaszcza że im bliżej finału, tym akcja robi się ciekawsza.

Gangster SquadO ile do opisanej powyżej „gospodarki” napięcia w filmie można mieć pewne zastrzeżenia, o tyle jeden jego atut pozostaje niezaprzeczalny: nastrój. Już w zwiastunach produkcji Fleischera widać, że wygląda ona dość staroświecko, ale nie przestarzale. To zasługa umiejętnej stylizacji, nadającej „Pogromcom mafii” pięknego retro sznytu, uplecionego z odwołań estetycznych (ale i fabularnych) nowego wszakże obrazu do klasyki kina, zwłaszcza zaś do wiekowej tradycji kina gangsterskiego oraz konwencji noir. „Gangster Squad” nie reprezentuje jednak tej samej szkoły, co np. Robert Rodriguez i Quentin Tarantino w projekcie „Grindhouse”. Nie uświadczymy tu filtrów obrazu pogarszających jego jakość i pastiszowych rozwiązań formalnych. Tutaj zapatrzenie w klasykę sprowadza się do skrupulatnie dobranej charakteryzacji i scenografii odtwarzającej Amerykę końca lat czterdziestych, do stosownych strojów postaci, do tychże postaci właściwej typologii oraz, last but not least, do konstrukcji scenariusza. Przy tym wszystkim twórcy korzystają z dobrodziejstw dzisiejszej technologii: nowoczesnych kamer zapewniających ostry (acz, dzięki oświetleniu i dalszej obróbce materiału, momentami „miękki”) obraz, dynamicznego montażu oraz wyważonego użycia CGI.

Wszystkie powyższe decyzje zaowocowały świetnie wyglądającym blockbusterem. Bardzo ładne zdjęcia, autorstwa Dion Beebe, w parze z umiejętną pra- i postprodukcją, nie wystarczyłyby jednak na stworzenie dobrego filmu. Na szczęście współpraca reżysera Rubena Fleischera („Zombieland”, „30 minut lub mniej”) z aktorami na planie zakończyła się równie wielkim sukcesem. Nic w tym dziwnego, skoro do pracy nad „Gangster Squad” zatrudniono Josha Brolina, Seana Penna, Ryana Goslinga i Emmę Stone, a na drugim planie ulokowano kolejnych utalentowanych artystów, takich jak Robert Patrick, Giovanni Ribisi czy Holt McCallany.

Nie bez znaczenia pozostaje również jakość scenariusza, autorstwa Willa Bealla – ten jest niespotykanie wręcz dopracowany, jak na lekki, rozrywkowy film zwłaszcza. Za sprawą szeregu informacji dodatkowych o każdym z bohaterów, można ich uznać za postaci z krwi i kości. Rzecz jasna nie dotyczy to statystów, którzy zgodnie z ramami gatunkowymi pojawiają się na ekranie, cierpią w starciach i giną w hurtowych wręcz ilościach. Pod tym względem młodzież wychowana na grach komputerowych może mieć pewne skojarzenia np. z serią „Max Payne”, o czym przekonałem się w dyskusjach po seansie. Swoją drogą, seria ta jest równie silnie związana z klasyką kina (zwłaszcza noir) i literatury (hard boiled), co film Fleischera, a to świadczyć może o pewnej tęsknocie do tych konwencji. Wracając jednak do scenariusza „Gangster Squad”: jedna z głównych jego zalet to wspomniana wcześniej stylizacja retro, przez co pewne klisze – choć dziś wydawać się mogą nieco nieaktualne – musiały się w „Pogromcach mafii” pojawić. Najważniejsze, że zostały zaadaptowane bardzo umiejętnie, w sposób przemyślany, skrupulatnie bazując na bogatej tradycji kina pokrewnego gatunkowo.

Siłą rzeczy, fabuła nie grzeszy przesadną oryginalnością (między innymi pod tym względem lepiej wypada starszy o rok „Gangster” Johna Hillcoata). Los Angeles w 1948 roku rządzi Mickey Cohen (Sean Penn) – gangster żydowskiego pochodzenia oraz były pięściarz. Przez swoje okrucieństwo, a także zmysł strategicznego myślenia, zdobywa wpływy zarówno z handlu narkotykami i bronią, jak i z prostytucji oraz hazardu. Mając w kieszeni policję i polityków, a u boku rzeszę oprychów, czuje się bezkarny. Ktoś postanawia jednak ukrócić tę patologię. Za namową szefa Parkera (Nick Nolte) zostaje powołany tajny oddział policyjnych outsiderów, dowodzony przez sierżanta Johna O’Marę (Josh Brolin) i Jerry’ego Wootersa (Ryan Gosling). Zaczyna się wojna o wyzwolenie miasta z macek mafii.

Grupa twardych facetów, służących sprawiedliwości poza ramami prawa, to motyw w kinie hollywoodzkim bardzo popularny. Pół wieku temu bohaterowie tego typu byli często policjantami lub żołnierzami i właśnie do tej tradycji nawiązuje Fleischer. Każdy w oddziale specjalizuje się w określonej dziedzinie (nożownik, mózgowiec, rewolwerowiec, dowódcza etc.), ale dopiero razem tworzą siłę, zdolną stawić czoła niezliczonym zastępom wroga. Gdzieś po drodze pojawia się jeszcze piękna kobieta z problemami (Emma Stone) – i więcej do szczęścia nie potrzeba. Należy przyznać, że w 2013 roku ta oklepana klisza nadal dostarcza bardzo dużo frajdy z oglądania na srebrnym ekranie. Tym bardziej, że część wątków nie jest tak przewidywalna, jak mogłoby się wydawać.

 

Publikowano również na: polter.pl

Kamil Jędrasiak