Ghost in the ShellOSOBLIWE PRZEINACZENIE
Czasy, kiedy pasjami oglądałem anime już dawno minęły. I choć coraz rzadziej sięgam po nowe tytuły z tej gałęzi kinematografii, wciąż zdarza mi się wracać do niektórych pozycji, zwłaszcza jeśli w którymś momencie mojego życia wywarły na mnie szczególny wpływ. Jednym z takich żelaznych klasyków jest „Ghost in the Shell”. Możecie sobie więc wyobrazić, jak ucieszyłem się na wieść o hollywoodzkim, aktorskim filmie w ramach tej franczyzy.

Ktoś kiedyś powiedział, że science fiction jest konwencją szczególnie nośną znaczeniowo i podatną na przemycanie komentarzy dotyczących spraw istotnych dla ludzkości pod względem społecznym, kulturowym czy filozoficznym. Balansując między obcością realiów światów przedstawionych (nieznane technologie, pozaziemskie cywilizacje etc.) a ich bliskością do znanej nam rzeczywistości (quasi-naukowe pomysły są przecież tłumaczone racjonalnie, nie magicznie), teksty kultury utrzymane w duchu sci-fi stanowią niejako lustrzane odbicie spraw zaprzątających umysły swojej widowni. Służą bowiem za mataforę rzeczywistych problemów, obaw, lęków, pragnień itd., które przenosimy do fikcjonalnych uniwersów podatnych na niemal nieskrępowane kształtowanie. Jednocześnie, to właśnie w science fiction naukowe hipotezy i teorie nabierają kształtów, stając się kanwą dla retorycznych przypowieści i potencjalnym źródłem refleksji.

Nie inaczej jest w przypadku „Ghost in the Shell” – zarówno w wersji aktorskiej z 2017 roku, jak i we wcześniejszych dziełach sygnowanych tym samym tytułem. A warto podkreślić, że każde z nich należałoby traktować jako osobne utwory, niepozbawione jednak istotnych części wspólnych i współzależności. Wszystko zaczęło się w roku 1989, kiedy to manga autorstwa Masamune Shirow z podtytułem „The Ghost in the Shell” zaczęła ukazywać się w magazynie „Young Magazine”. Dwa lata później na rynek trafiła wersja zebrana w postaci pierwszego z trzech tomów, w roku 1995 premierę miało pierwsze pełnometrażowe anime na tej samej licencji, wyreżyserowane przez Mamoru Oshiiego, a w 2002 pierwszy sezon serialu anime „Ghost in the Shell: Stand Alone Complex”, którego twórcą był Kenji Kamiyama. Wszystkie te i inne, ukazujące się w międzyczasie lub później, odsłony „GitS” w różnych mediach prezentują cyberpunkową wizję świata przyszłości, w którym ludzie i maszyny koegzystują w społeczeństwie, a granice między technologią i biologią ulegają rozmyciu. Fabularne zależności pomiędzy nimi nie sprowadzają się jednak ani do prostego przełożenia, ani do wzajemnego uzupełniania.

Ghost in the ShellJak wyreżyserowany przez Ruperta Sandersa film aktorski wpisuje się w system rozrywkowy wyrosły wokół marki „Ghost in the Shell”? Z pewnością rozłożenie akcentów na różne wątki różni się znacząco względem tego, jak zostały one rozłożone i poprowadzone w filmowym bądź serialowym anime, trudno też mówić o wierności względem historii znanej z kart mangi. Można przyjąć, że scenariusz autorstwa Jamiego Mossa, Williama Wheelera i Ehrena Krugera stanowi swego rodzaju selekcję i syntezę wybranych motywów z różnych wcześniejszych tekstów osadzonych w tym samym uniwersum. Ba! Fabuła filmu uzupełniona została o pewne rozwiązania nowatorskie względem zbiorowego pierwowzoru, stanowiące źródło nowych sensów lub akcentujące z większą mocą sensy już we wcześniejszych tekstach zawarte. Najważniejsze jednak, że pomimo wszelkich zabiegów „odświeżających” twórcom udało się zachować specyficzny nastrój i unikatowy, futurystyczno-orientalny charakter świata przedstawionego, charakteryzujące wspomniane anime i mangę.

Akcja filmu rozgrywa się w kosmopolitycznym, orientalnym mieście przyszłości, zamieszkanym głównie przez ludzi udoskonalonych cybernetycznymi implantami oraz przez maszyny, zwykle służące tymże ludziom do rozmaitych celów. Wszechobecne reklamy-hologramy w zestawieniu z mokrym, brudnym, mrocznym klimatem chłodnej metropolii przywołują tu skojarzenia z estetyką miast w filmach zaliczanych do gatunku neo-noir bądź tech-noir, takich jak „Łowca androidów” czy „Raport mniejszości”. To świat pełen kontrastów, równie pstrokaty, co ponury. Prawie sterylnie czyste droidy gejsze o aparycji metalicznie-porcelanowych lalek stanowią przeciwwagę dla urbanistycznej architektury z jej neonowymi szyldami, kanciastością i niemal namacalną chropowatością, wilgocią czy lepkością. Ciasne i tętniące życiem uliczki w usługowych częściach miasta kontrastują z monumentalnie strzelistymi, smutnymi blokowiskami. Wreszcie – ludzka cielesność, psychika i zachowania skonfrontowane są z hybrydyzującą je technologizacją, funkcjonalnością i protokołami.

Właśnie na tym ostatnim, transhumanistycznym aspekcie skupia się zasadnicza oś fabuły. Główna bohaterka, Major Mira Killian (w tej roli Scarlett Johansson), której powstawanie ukazane jest w sekwencji otwierającej film, to cyborg funkcjonujący na pograniczu dwóch porządków w stopniu nieporównywalnym z żadnym „udoskonalonym” implantami człowiekiem ani „myślącą” maszyną – jako ludzki mózg umieszczony w robotycznym ciele nie pasuje ona ani do świata robotów i sztucznej inteligencji, ani do świata ludzi. To właśnie Major jest tytułowym „duchem w skorupie”, autorefleksyjnie poszukującym własnej tożsamości. Kim jest? Skąd się wzięła? Czy o jej osobowości decyduje przeszłość, czy może wyłącznie czyny? Odpowiedzi na te i inne pytania bohaterka szuka podczas śledztwa, prowadzonego w ramach pracy dla antyterrorystycznej Sekcji 9 – śledztwa, którego celem jest schwytanie hakera o pseudonimie Kuze (Michael Pitt). W pogoni za nim pomagają Major m.in. pozostali członkowie Sekcji 9, w tym przede wszystkim jej partner Batou (Pilou Asbæk). Misja, jak szybko zaczynamy odkrywać wraz z protagonistką, ma jednak drugie dno, przez co na jaw wychodzą również mroczne sekrety współpracującej z Sekcją 9 korporacji Hanka.

– Nie jesteś niezniszczalna.

– Następnym razem zaprojektujcie mnie lepiej.

Tym, co szczególnie przykuło moją uwagę w filmie Sandersa jest takie poprowadzenie wątków fabularnych, dzięki któremu na pierwszy plan wysuwają się nie tylko (nieco łopatologicznie wyłożone) filozoficzne rozważania tożsamościowe, ale także popularne ostatnio w kinie motywy digitalizacji tożsamości oraz tak zwanej osobliwości (ang. singularity). Te dwa niezwykle istotne dla współczesnej refleksji transhumanistycznej zagadnienia zjednały sobie sympatię filmowców, czego przykładem mogą być takie filmy, jak „Ona” Spike’a Jonze’a, „Transcendencja” Wally’ego Pfistera, „Interstellar” Christophera Nolana, „Chappie” Neilla Blomkampa czy „Ex Machina” Alexa Garlanda. „Ghost in the Shell” wpisuje się w tę wyraźną tendencję, czyniąc to w sposób dość paradoksalny. Z jednej strony, bowiem, kreśli przy tym dość sztampowy, niestety, typowy dla popkultury i cyberpunku technofobiczny i technosceptyczny obraz obu wspomnianych zjawisk. Z drugiej, jednak, kreuje ambiwalentny stosunek do wielu postaci i reprezentowanych przez nie wartości oraz skłania do rewaloryzacji pewnych opinie na ich temat w toku rozwoju akcji.

Szczególnie istotnym dla twórców aktorskiego „GitS” tematem niewątpliwie jest cielesność, wyraźnie ukazana jako jeden z aspektów człowieczeństwa. Widać to np. w scenie, w której Major wynajmuje ludzką prostytutkę, by wnikliwie acz delikatnie, z wyraźną fascynacją, zbadać jej ciało – naturalne, pozbawione sztucznych ozdób i makijażu – oraz poniekąd psychikę, poprzez szczerą rozmowę o odczuciach. Istotne są także sceny podkreślające dziwny dystans technologiczny, takie jak pierwszy kontakt z jednym z bohaterów po przeżytej przez niego operacji instalacji implantów. Poza tym, ważnym przesunięciem w filmie Sandersa względem japońskich pierwowzorów jest uosobienie postaci poszukiwanego hakera Kuze w konkretnym ciele, podczas gdy jako Władca Marionetek w mandze i anime „Ghost in the Shell” był on początkowo bytem bezcielesnym. Podobnych zmian poczyniono zresztą w aktorskiej wersji znacznie więcej, a niektóre z nich mają dla wymowy całości znaczenie wręcz zasadnicze. Szkoda, że wymowa ta zostaje spuentowana pompatycznym finałem, nie pozostawiającym niemal żadnego miejsca na domysły i interpretacje.

Wszystkich wokoło łączy swego rodzaju więź. Ale mnie nie.

Pod względem fabularnym hollywoodzkie „Ghost in the Shell” jest remakiem o tyle ciekawym, że stanowiącym raczej twórcze przetworzenie, aniżeli powtórzenie treści mangi i anime znanych pod tym samym tytułem. Można więc przyjąć, że jest dobrą, bo twórczą, aktualizacją. Czy jest jednak dobrym filmem? W moim odczuciu zdecydowanie tak. Wyrazisty i tętniący życiem świat przedstawiony to zasługa nie tylko interesujących pomysłów, ale też sprawnej realizacji, wymagającej udanej koordynacji różnych środków filmowych. Za klimatyczną muzykę odpowiadają Clint Mansell i Lorne Balfe, za estetyczne (choć dość „przezroczyste”) zdjęcia Jess Hall, za odpowiednio zróżnicowane kostiumy duet Kurt and Bart, a za scenografię cały sztab fachowców w tej dziedzinie. Plusem są liczne nawiązania wizualne, niekiedy „kadr w kadr”, do anime; wadą – co najwyżej średniej jakości CGI, które przy tak dużym budżecie mogłoby prezentować się lepiej (zwłaszcza, że swego czasu anime było pod tym względem przełomowe).

Aktorsko film wypada wręcz świetnie! Scarlett Johansson, której doświadczenie zdobyte przy rolach w takich filmach jak „Ona”, „Lucy” czy „Pod skórą” wyraźnie przydało się i tym razem, stworzyła interesującą, dość przewrotną oraz przede wszystkim udaną interpretację postaci Major – to zarówno bezwzględnie skuteczna agentka, jak i zagubiona dziewczyna szukająca własnego Ja. Niestety, zarówno ona, jak i towarzyszący jej na planie Pilou Asbæk (jako Batou), a więc dwójka aktorów pojawiających się na ekranie statystycznie najczęściej, prezentują się na tle reszty obsady najmniej wyraziście. Być może to wrażenie wynika z faktu, że po prostu cały casting do „Ghost in the Shell” sprawia wrażenie starannie przemyślanego i przeprowadzonego nad wyraz trafnie, zwłaszcza że są to wciąż bardzo dobre role.

Byłaś umierająca. Ocaliliśmy cię. Teraz ty ocalisz innych.

Zaskakująco dobrze dobrano większość aktorów drugoplanowych, choć niestety wiele z nich nie doczekało się wystarczająco rozbudowanych wątków, przez co część z nich sprawia wrażenie zbędnych dla fabuły. Z tej grupy szczególnie pozytywnie zapadły mi w pamięć kreacje Daniela Henshalla (wcielającego się w jedną z „marionetek”) oraz Anamarii Marinca (Dr Dahlin). Spośród aktorów wcielających się w istotniejsze postaci nie wypada natomiast nie wspomnieć o wielkiej czwórce, czyli: Michaelu Pittcie (Kuze), który doskonale nadaje się do grania postaci nieco „odklejonych” od normy; Juliette Binoche (Dr Ouelet), która jak zwykle pokazała najwyższą klasę; Peterze Ferdindando (Cutter), który w nieco przerysowany acz bardzo sugestywny sposób wykreował postać agresywnego najemnika; oraz przede wszystkim Takeshim Kitano (Aramaki), który stanowi wręcz uosobienie japońskości w świecie „GitS” i przez cały film mówi wyłącznie w swoim ojczystym języku. W ogóle dywersyfikacja rasowa bohaterów doskonale współgra z fabularnym osadzeniem akcji w kosmopolitycznym mieście, nie przekreślając zarazem orientalnego charakteru tejże lokalizacji. Chapeau bas!

Oryginalne „Ghost in the Shell” – zarówno w wersji mangowej, jak i anime – zaliczane są często do najważniejszych pozycji w historii cyberpunku oraz szeroko rozumianego science fiction. Anime Mamoru Oshiiego stanowiło źródło inspiracji dla twórców wielu późniejszych filmów, z kultowym „Matrixem” na czele. Aktorska wersja „GitS” raczej nie zapisze się tak trwale w historii, ponieważ w żadnym razie nie jest aż tak… ambitna? nowatorska? hipnotyzująca? Bynajmniej nie brakuje jej atrybutów pod każdym z tych względów.

Twórcy podjęli się wszakże niełatwego wyzwania, jakim było zmierzenie się z ogromnymi oczekiwaniami fanów i wyszli z niego, moim zdaniem, obronną ręką. Zachowując wiele elementów pierwowzoru(ów), wprowadzili też liczne innowacje, dzięki którym opowiedziana w filmie historia zyskała na aktualności, wpisując się w nowy kontekst. Również cyberpunkowy, kontestacyjny i mocno refleksyjny nastrój „Ghost in the Shell” w zasadzie w ogóle nie ucierpiał w związku z faktem, że za franczyzę wzięli się tym razem twórcy mainstreamowego kina hollywoodzkiego, a nie Japończycy. Niestety, czegoś jednak zabrakło. Film Sandersa z pewnością nie jest fenomenem porównywalnym do anime Oshiiego ani mangi Shirow. Jest jednak tytułem wyróżniającym się w bieżącym repertuarze i godnym uwagi każdego, kto nawet w kinie rozrywkowym ceni sobie rozwiązania prowokujące do myślenia.

 

Kamil Jędrasiak