hanselgretel2ZASADZKI, WSZĘDZIE ZASADZKI
Szybki rzut okiem na plakat: krwiście czerwona czcionka, wielki napis „3D”, spore spluwy, zawadiackie spojrzenie Jeremmy’ego Rennera i seksapil Gemmy Arterton. Kiedy dodamy do tego fakt, że mamy do czynienia z nietypową historią Jasia i Małgosi, dobra zabawa wydaje się gwarantowana.

Oryginalne podejście do kultowych postaci i opowieści zaproponowali już twórcy wielu animacji („Shrek” Dreamworks, „Czerwony Kapturek — Prawdziwa historia” Roberta Zemeckisa), kina offowego („Czerwony Kapturek” Macieja Bartosza Kruka) czy mainstreamowych filmów aktorskich („Van Helsing” Stephena Sommersa); nie wspominając o literaturze, grach czy innych produktach kultury. Część z nich adresowana była zdecydowanie do starszych odbiorców, nie inaczej jest właśnie z „Hansel i Gretel: Łowcami czarownic 3D”. Grupa docelowa tego filmu jest tym łatwiejsza do określenia, że za produkcję odpowiada nie tylko Paramount, ale i MTV, słynące z „niegrzecznego” podejścia do rozrywki.

Gemma Arterton („Książę Persji: Piaski czasu”) w obsadzie to wystarczający powód, by skusić się na seans. Jeremy Renner („Avengers”) u jej boku przyciągnie do kin kolejną rzeszę widzów. Trzeba przyznać, że również tym razem nie zawodzą. Ich współpraca na planie najwidoczniej przebiegała bez zakłóceń, bo na ekranie widać zgrany duet. Dobry poziom trzyma też gra Famke Janssen, Pihla Viitala, Petera Stormare’a i młodego, ale obiecującego Thomasa Manna. Niestety, grane przez nich postaci nie dorównują swoją złożonością talentowi samych aktorów. W samym fakcie, że są strasznie stereotypowe, nie byłoby nic złego, gdyby nie ich ogólna miałkość, brak wyrazistości.

hanselgretelNa szczęście papierowi bohaterowie osadzeni zostali we względnie ciekawym świecie. Realia znane z bajek i baśni po prostu sprawdzają się w kinie – dotyczy to zarówno scenografii i rekwizytów, jak również menażerii istot znanych każdemu miłośnikowi fantasy. Szczególnie pozytywnie wyróżnia się tu wątek trolli, odpowiednio potężnych i w pewnym sensie… „fajnych”. Ciekawe, że zazwyczaj wizerunki czarownic trudno w sposób udany zaprezentować w filmach, ale tym razem nie jest źle: mają strategię, hierarchię i pomimo schematyczności ukazane są dosyć przystępnie.

Tak aktorzy, jak i plan zdjęciowy mogą być fotogeniczne, ale to od autora zdjęć i reżysera zależy, jak wypadną w filmie. Pod tym względem jest nierówno. Z jednej strony pojawiają się pojedyncze ujęcia, w których nawet 3D znajduje ciekawe zastosowanie, z drugiej – całości brakuje wyrazistości i warsztatu. Cała masa źle skadrowanych planów i nijakość zdjęć psują ogólne wrażenie, a 3D w większości wypadków sprawia wrażenie wciśniętego na siłę. Reżyser natomiast, mając do dyspozycji całkiem niezłą obsadę, nie umiał jej poprowadzić. W efekcie historia nie jest w stanie porwać widza, żeby nie powiedzieć, że dość szybko staje się męcząca. Gdyby nie ciekawy opening, wdzięki Arterton i Rennera oraz garść pojedynczych ciekawych rozwiązań, to seans „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic” przyniósłby tylko ziewnięcia i poczucie zmarnowanego czasu.

Po pierwsze: nie wchodź do chatki ze słodyczy.

Po drugie: jeśli chcesz zabić wiedźmę, to ją spal.

Fabuła, za którą odpowiada pełniący również funkcję reżysera Tommy Wirkola, jest banalnie prosta, ale wydaje się chwytliwa. Hansel i Gretel (czyli nasi Jaś i Małgosia), doświadczeni w dzieciństwie przykrą, znaną wszystkim przygodą z czarownicą, postanowili poświęcić swoje dorosłe życie polowaniom na wiedźmy. Szybko zyskali renomę i dorobili się nawet grona wiernych fanów. Pewnego dnia przybywają do wioski nękanej przez siły nieczyste i pomagają burmistrzowi uchronić jej mieszkańców przed zagrożeniem. W tym celu zaczynają polowanie na czarownice i zastawiają na nie pułapki. Niestety można odnieść wrażenie, że największą pułapką jest sam film, a widzowie padają jej ofiarą, skuszeni najprawdopodobniej wabikiem w postaci plakatu i pozornie chwytliwego pomysłu.

Najdotkliwszą bolączką „Łowców czarownic”, obok niedoróbek warsztatowych, jest nuda i rozminięcie się z założeniami. Można bowiem przyjąć, że film miał bawić agresywnym poczuciem humoru i pastiszowością. O ile wulgaryzmy i kąśliwe komentarze głównych bohaterów początkowo śmieszą, o tyle większość gagów dość szybko okazuje się nieśmieszna i wtórna. Dotyczy to nie tylko dialogów, ale i poszczególnych rozwiązań fabularnych. Krew lejąca się z ekranu tu i ówdzie bywa atrakcyjna, ale np. do Tarantino twórcy nie mogą się nawet przymierzać. Ów mistrz ogrywa wszystkie stereotypy w twórczy sposób, podczas gdy w „Hansel i Gretel” część z nich zostaje bezmyślnie powielona i utrwalona, a to jest wręcz niebezpieczne: jak choćby wprost proporcjonalny związek między urodą a moralnością.

– Gdy byłem dzieckiem, wiedźma faszerowała mnie słodyczami, aż zachorowałem. Coś mi się stało. Muszę to wstrzykiwać co kilka godzin, albo umrę.

– Masz chorobę cukrową. Wiem o tym co nieco.

Nierówność okazuje się kluczowym słowem w ocenie filmu Wirkoli. Niezłej scenografii, rekwizytom (można doszukać się nawet steampunkowych gadżetów) i CGI towarzyszą nijakie zdjęcia; utalentowani i fotogeniczni aktorzy grają fatalnie napisanych bohaterów; całkiem ciekawy świat przedstawiony jest tłem słabej historii, opowiedzianej w koślawym tempie. Na tym tle wyróżnia się jednak muzyka, za którą odpowiada Atli Örvarsson, ponieważ jest odpowiednio chwytliwa i dobrze oddaje dramatyzm poszczególnych scen. Żadna nutka raczej nie zapada w pamięć po seansie, choć w filmie sprawdza się naprawdę dobrze.

Po zakończeniu seansu łatwo wyczuć zmarnowany potencjał, jaki drzemał w tym filmie. Zapowiadał się przecież przynajmniej na przyjemny w odbiorze „odmóżdżacz”. Mając do dyspozycji całkiem sprawną ekipę do pracy na planie i niezgorszą obsadę aktorską, a do tego naprawdę ciekawy punkt wyjścia dla fabuły, Wirkola stworzył jednak utwór niedopracowany. Można odnieść wrażenie, że do dystrybucji trafił obraz nieukończony, sklejany w pośpiechu. To „prawie” udana produkcja, której do sukcesu zabrakło najprawdopodobniej tylko sprawnego organizatora, „dyrygenta”… i ewentualnie korektora, który poprawiłby tekst scenariusza. Szkoda, że zabrakło tego finalnego szlifu, bo zamiast czekać niecierpliwie na koniec filmu, widzowie wyczekiwaliby teraz sequela. Zwłaszcza, że ironiczne (byle nie przesadnie) podejście do klasyki zawsze jest w cenie.

4545

Publikowano również na: polter.pl

Kamil Jędrasiak