kalwariaZBAWIENNA TRAGIKOMEDIA
Mój tata od zawsze powtarza, że jak coś jest do wszystkiego, to w rzeczywistości jest do niczego. Blockbuster zwykle nie ujmie fana Dogmy 95 czy włoskiego neorealizmu (ale zaskakiwały mnie już bardziej kontrastowe „dwubiegunówki”, więc może nie powinnam wydawać podobnych osądów). Rzecz działa też w drugą stronę – niełatwo przekonać zwolennika kina rozrywkowego do obejrzenia obrazu reprezentującego grę z formą, czy będącego skomplikowaną psychologicznie przeprawą przez odmęty własnej egzystencji. Tak sądziłam. Aż do „Kalwarii” Johna Michaela McDonagha, która – niezależnie od samego przesłania fabularnego – stanowi perfekcyjny mariaż tego, co najlepsze w kinie atrakcji oraz w, tak zwanym, „intelektualnym”.

Ojciec James Lavelle (Brendan Gleeson) jest księdzem w niewielkiej parafii. Pewnego dnia do spowiedzi przychodzi mężczyzna, który opowiada mu historię gwałtu. Wierny będąc dzieckiem zaczął być wykorzystywany seksualnie przez księdza. Trwało to nieprzerwanie przez pięć lat. Lavelle proponuje mężczyźnie pomoc psychologiczną oraz złożenie donosu na policji. Okazuje się, że sprawca dziecięcego cierpienia już nie żyje. Poszkodowany ma jednak swój plan na zemstę. Zabiję cię – mówi – bo nic nie zrobiłeś; śmierć winnego na nikim nie robi wrażenia, to śmierć niewinnego przyciąga uwagę. Ksiądz dostaje od mężczyzny tydzień na poukładanie swoich spraw. Po tym czasie mają spotkać się na plaży, planowanym miejscu zbrodni.

kalwariaOd pierwszych minut poraża przede wszystkim ogólna surowość. I nie chodzi wyłącznie o wyciosane, chłodne, irlandzkie brzegi, a bardziej o ich cynicznych, zgorzkniałych mieszkańców. Bardzo szybko wychodzi też na jaw, że twórca filmu niby to skupiając się na wycinku społeczeństwa, tak naprawdę opowiada historię jego ogółu. Przechadzki coraz bardziej przygnębionego i pozbawionego nadziei – lecz mimo to walczącego – Lavelle’a, zdają się obciążać coraz bardziej, i tak już tonący, okręt o nazwie Wiara. Irlandzką prowincję zamieszkują do cna zepsuci, reprezentujący różne grzechy, obywatele wcale niepragnący zbawienia. Nie tylko zbywają księdza, ale i nierzadko sobie z niego żartują. On się nie poddaje. Ale przecież też jest człowiekiem.

Gdzie w tym wszystkim motyw pedofilii, stanowiący przecież punkt zapalny do snucia historii „Kalwarii”? Jak bumerang powraca w wyrzutach prezentowanych postaci. Ich koronnym argumentem przeciwko wierze jest deprawacja księży. Wciąż padają pytania o emocjonalne związanie z problemem Lavelle’a. Kościół powinien być kompasem, drogowskazem, a tymczasem sam zadaje swojej prawości kolejne razy. Pedofilia pozostaje więc mimo wszystko dość papierowym problemem – twórcy nie starają się rozkładać jej na czynniki pierwsze, szukać psychologicznej prawdy w ofierze i kacie, ale traktują tę kwestię jako główny problem kościoła.

Symbolika obrazu wydaje się jasna. Lavelle to postać analogiczna do postaci Chrystusa. Wiszące nad księdzem widmo śmierci (śmierci w pewien sposób męczeńskiej) wiąże się z Wielkim Tygodniem, męką Chrystusa oraz późniejszym Zmartwychwstaniem. Metaforyczne znaczenia skrywają się także w liczbie zgromadzonych na ekranie postaci – dwanaście przypadków, dwanaście grzechów, dwunastu Apostołów.

Z drugiej strony, jakkolwiek może wydawać się to dziwaczne, „Kalwaria” to film, który potrafi rozbawić. I tutaj właśnie objawia się punkt styczny dla wielbicieli różnych rodzajów/typów kina. Niezależnie od zagłębienia się w przesłanie, warstwa dialogowa i nagłość zwrotów akcji, gwarantują interesującą rozrywkę. Cięte riposty i trafne spostrzeżenia, chociaż gorzkie, potrafią rozbawić. Nawet, jeżeli widz nie dostrzeże (lub nie będzie chciał dostrzec) przesłania skrywającego się w kolejnych kadrach, wciąż docenić może poczucie humoru. Spora część humorystycznego ładunku zawiera się w rozwiewanych na temat księży wątpliwościach – czy mogą mieć rodziny, kiedy tajemnica spowiedzi jest zasadna, czy piją alkohol (poza mszą) i klną? Pozostaje jedynie pytanie o pełność odbioru produkcji.

Nie można nie poświęcić uwagi również wątkowi niemal kryminalnemu. Bo chociaż dla głównego bohatera nie jest tajemnicą, kto dybie na jego życie, to widz może się tego jedynie domyślać. Co gorsze (a może ciekawsze?) podejrzanym wydaje się niemal każdy. Poszukiwanie winnego nie stanowi głównej osi zainteresowania i przyciągania widza, ale jednak wciąż wydaje się istotne. Przede wszystkim dlatego, że są to wrażenia dostępne na poziomie odbioru każdego widza.

Obsadę aktorską najłatwiej byłoby nazwać po prostu charakterystyczną, ale nie oddałoby to pełni niezwykłości wybranych przez twórcę nazwisk. Bardzo ludzki i wizualnie poczciwy, a przy tym emocjonalnie angażujący Brendan Gleeson; szaleńczo niepokojący Chris O’Dowd; depresyjna, zamyślona i nieco nieobecna, a przy tym ironiczna Kelly Reilly; wulgarny, zimny jak lód i cyniczny Aidan Gillen; odpychający Dylan Moran. Wydaje się, że każdy wypełnił pokładane w nim nadzieje. To nie popisy godne Oscara, ale solidnie wypracowane postaci.

Surowe obrazy, jakby wyprane z barw potęgują męczeńskie przesłanie. Całość jest dość statyczna, dynamizmu nadają raczej energiczne zachowania postaci; ich nierzadko szybkie reakcje i nieprzemyślane (ale trafne) riposty. Warstwa muzyczna przez większą część filmu jest przyjemnie niezauważalna, dopiero w finalnym momencie wydaje się nieco przesadzona, bezpodstawnie napompowana heroizmem. Nie wiem, czy wydźwięk zakończenia nie byłby silniejszy, gdyby odbył się w mniej przytłaczającej muzycznie atmosferze.

„Kalwaria” to film z wielu powodów godny uwagi i zapamiętania. Niezależnie od tego, którą warstwę znaczeniową obrazu widz przyswoi, pozostaje w nim nietypowy rodzaj niepewności i wewnętrzne drżenie. Być może z powodu aktualności, która sięga dużo dalej, niż tylko irlandzkich peryferii; być może dlatego, że każda próba spojrzenia w głąb siebie i dostrzeżenie wad, przeraża.

Alicja Górska