La La Land

KOLOROWE SNY
Znacie to uczucie, kiedy wszyscy wokół zachwycają się jakimś filmem, a Wy go jeszcze nie widzieliście? Dla „równowagi” pojawia się kilka skrajnie krytycznych opinii ze strony frustratów nie rozumiejących powszechnego uznania i obsmarowujących go mocniej, na zapas. Zasadniczo jednak pochwały sypią się z każdej strony, a Wy z każdą kolejną pochlebną recenzją obawiacie się coraz bardziej rozczarowania. Właśnie tak się czuliśmy z Alicją, zanim zobaczyliśmy „La La Land”.

Czternaście nominacji do Oscarów to nie przelewki. Takim wynikiem mogły dotąd poszczycić się tylko dwie produkcje – „Wszystko o Ewie” z 1950 roku oraz „Titanic” z 1997. Co więcej, sześć nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej udało się twórcom wygrać. Również siedem zdobytych Złotych Globów oraz pięć statuetek BAFTA robi wrażenie. Zresztą, lista nagród i nominacji, które ma na swoim koncie „La La Land” jest nie tyle imponująca, co podejrzana. Ileż to bowiem razy wychwalane pod niebiosa tytuły wydawały się po prostu dobrymi, acz nie wybitnymi dziełami? Celowo piszę „wydawały się”, gdyż mogły w istocie być wybitne, lecz pozytywne recenzje i opinie robiły im wilczą przysługę, windując oczekiwania widzów do jakiegoś bliżej nieokreślonego, mistycznego wręcz poziomu.La La Land

Możecie sobie więc wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że najnowszy film Damiena Chazelle’a nie tylko był w stanie mnie zachwycić, ale też umacniać moje uznanie aż do ostatnich scen. Zdecydowanie dorasta on do swojej opinii. Czy znaczy to jednak, że „La La Land” jest filmem doskonałym? W żadnym wypadku! Ale po kolei…

Daniel Chazelle zachwycił szeroką publiczność na całym świecie w 2014 roku, a to za sprawą głośnego (z całą wieloznacznością tego słowa) „Whiplash”. Historia zmagań młodego ambitnego perkusisty z wymagającym, tyranicznym wręcz nauczycielem czarowała widzów dynamiką, dramatyzmem i brutalną wizją chorego perfekcjonizmu. Jakkolwiek przyznaję, że i ja dałem się oczarować, to poczyniłem wówczas pewną zaskakującą obserwację. Otóż w krótkim odstępie czasowym miałem okazję obejrzeć „Whiplash” oraz „Birdmana” w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu (premiera obu przypadła w Polsce na styczeń 2015 roku). I chociaż to ten pierwszy tytuł traktuje bezpośrednio o jazzie, to wrażenie znacznie bardziej jazzowego sprawia ostatecznie – paradoksalnie – film Iñárritu, którego historia rozgrywa się w środowisku teatralnym. Bynajmniej nie przesądziła o tym wyłącznie ścieżka dźwiękowa.

Jazz niewątpliwie jest ważnym tematem w twórczości Chazelle’a. Począwszy od jego debiutanckiego filmu indie pt. „Guy and Madeline on a Park Bench” z 2009 roku, poprzez „Whiplash”, na „La La Land” skończywszy, muzyka jazzowa zajmuje w kinie tego reżysera szczególne miejsce. Niestety, tegoroczny oscarowy faworyt tylko potwierdza, jak łatwo zbłądzić, próbując sportretować w medium filmowym ten skomplikowany, nieoczywisty gatunek muzyczny. Chazelle dał się poznać jako perfekcjonista i do pewnego stopnia tradycjonalista, co przejawia się zarówno w warstwie tematycznej, jak i technicznej jego filmów. Tymczasem jazz, przy zachowaniu szacunku do bogatej przeszłości, z założenia stawia na rozwój, innowację i wolność.

Z jednej strony bohater grany przez Ryana Goslinga w „La La Land”, muzyk Sebastian, ma tendencję do wymykania się narzuconym planom i zasadom, a w pewnej scenie wygłasza wręcz wprost apoteozę żywiołowego charakteru improwizacji i komunikacji koncertujących muzyków jazzowych. Z drugiej jednak strony, jego uparte, regresywne przywiązanie do „nietykalnej” tradycji świadczy o braku zrozumienia dla istotnych, jeśli nie kluczowych, aspektów jazzu. Z przynajmniej dwóch powodów można pokusić się o projekcję cech Sebastiana na samego reżysera. Po pierwsze,  postawa bohatera przedstawiona jest poniekąd z sympatią i aprobatą. Po drugie, wyraźnie nostalgiczny rys „La La Land”, a także liczne bezpośrednie nawiązania do klasyków pokroju „Deszczowej piosenki”, świadczą o romantycznym zamiłowaniu do przeszłości, nakładającej się w pewnym sensie na teraźniejszość.

– Wylatujesz.

– Rozumiem, ale ci nie wierzę.

– Uwierz. Zwalniam cię.

Akcja „La La Land” dzieje się bowiem współcześnie – czyli w świecie, w którym początkujące, aspirujące gwiazdki Hollywood jeżdżą Priusami i szukają pracy na bankietach – choć stylistycznie film przywodzi na myśl amerykańskie produkcje z lat sześćdziesiątych. Kolorowe stroje, cudna scenografia, piękne zdjęcia i precyzyjne układy choreograficzne składają się na unikatową oprawę filmu, eklektyczną estetykę stanowiącą mieszankę stylu retro z jak najbardziej współczesnymi rozwiązaniami. Tym, co przesądza o jego specyfice, jest natomiast niedoskonałość, wkradająca się w różnych miejscach, na różnych poziomach realizacji – od pojedynczych spojrzeń w kamerę i potknięć w tańcu, po łatwe do naprawy, a jednak (rzekomo celowo) pozostawione w filmie błędy montażowe. Podobnie jak w perfekcjonizm bohaterów wkrada się nieprzewidywalne życie wraz z arsenałem pomyłek i potknięć, tak stylistyczną precyzję filmu przełamują te drobne niedoskonałości. Być może właśnie tu doszukać można się zalążków jazzowego myślenia w misternym, rygorystycznym dziele Chazelle’a. Tak czy inaczej, schemat zostaje przełamany.

W pewnym sensie to samo można powiedzieć o fabule. Na pierwszy rzut oka „La La Land” wydaje się bardzo klasyczną opowieścią o amerykańskim śnie, pochwałą ciężkiej pracy i determinacji, umożliwiającej przemianę „od zera do bohatera” niezależnie od napotykanych po drodze trudności, upadków i niedoskonałości.  Marząca o karierze aktorskiej Mia (za tę rolę Emma Stone zdobyła w tym roku Oscara!), pomimo talentu i zaangażowania, nie ma szczęścia do castingów. Ambitny pianista Sebastian (grany przez Ryana Goslinga, który swoją drogą, poza karierą filmową, również śpiewa i gra na klawiszach w swoim zespole Dead Man’s Bones) od lat planuje odzyskać ukochany klub muzyczny i poprowadzić go po swojemu, ale niełatwy charakter i problemy z zatrudnieniem skutecznie utrudniają mu zebranie potrzebnych funduszy. Los splata ich ścieżki ze sobą, ale początki ich znajomości nie zapowiadają wcale tego, jak wielkie role odegrają nawzajem w swoich życiach. Nawet to zawiązanie akcji uznać można za hołd dla tradycji, gdyż Chazelle nawiązuje w ten nieoczywisty sposób do klasycznych screwball comedies, w których to często początkowe tarcia między głównym damsko-męskim duetem rozwijały się w sympatię i miłość.

– Lubisz to, co grasz? Kiedyś miałeś marzenia.

– To jest spełnienie marzeń!

– Ale nie twoich!

Mia i Sebastian stają się dla siebie wsparciem – łączy ich nie tylko intymne uczucie, ale także szacunek do swoich pasji i wzajemna wiara w marzenia oraz talenty partnerów. Są otwarci i ciekawi nowego, ale jednocześnie w pełni oddani temu, co od zawsze było dla nich ważne. I właśnie to rozdarcie stało się dla Chazelle’a główną płaszczyzną budowania dramaturgii wydarzeń oraz, w konsekwencji, gry z klasycznymi przyzwyczajeniami fabularnymi widzów. Czy bohaterom uda się spełnić marzenia? Jaką cenę przyjdzie im za to zapłacić? Gdzie doprowadzi ich gorąca i burzliwa miłość? „La La Land” zmusza do stawiania w głowie wielu pytań i nieustannie podsuwa sprzeczne podpowiedzi, dzięki czemu film wymyka się sztywnym klasyfikacjom, np. do gatunku komedii romantycznej. To bardzo inteligentna i niejednoznaczna w odbiorze historia, której słodko-gorzka wymowa wystrzega się banału i kliszowości. Chociaż można odbierać ją w sposób skrajnie krytyczny, dopatrując się w niej pesymistycznego (a może nawet etycznie niewłaściwego) wydźwięku, to ślad, jaki pozostawiła we mnie określałbym raczej w kategoriach optymizmu i ciepła.

Aby w pełni docenić najnowszy film Chazelle’a, trzeba jednak przede wszystkim odnaleźć w sobie zdolność do empatii niezależnie od wyznawanych wartości, a jednocześnie liczyć się z ryzykiem bycia w pewnym sensie „oszukiwanym” przez narrację. Optymalny odbiór historii Mii i Sebastiana wymaga otwarcia się na wrażliwość snującego tę opowieść reżysera (i scenarzysty zarazem). Zrozumienie – i zaakceptowanie – decyzji bohaterów to podstawa, bez której spora część kolorytu sensów zawartych w „La La Land” niechybnie umknie widzom przywiązanym do klasycznych hollywoodzkich „bajkowo-baśniowych” opowiastek. Warto więc podejść do filmu bez uprzedzeń i sztywnych oczekiwań, a wówczas barwne kadry i wpadające w ucho piosenki będą nie tylko niejedynym, ale nawet nienajważniejszym wspomnieniem, jakie pozostawi on w naszych głowach.

 

Film „La La Land” od 19 maja oglądać można będzie w serwisie Cineman VOD.

Kamil Jędrasiak