lewiatanDROGA DONIKĄD
Rosyjscy twórcy to masochiści. Lubują się w narodowościowym autotematyzmie; w zamykaniu własnej tożsamości w skrajnych, surowych i bezkompromisowych obrazach. Walczą o, i tak już wysoką, pozycję w dziejach kinematografii, zamiast łokci używając butelek wódki, a w miejscu stóp – politycznych, cierpkich manifestów. „Lewiatan” nie jest inny. Film Zwiagincewa przekracza ustanowioną (w większości przez niego samego) granicę dosadności, sprawiając widzowi niemalże fizyczny ból; pozostawiając go z ciężką głową, ciężkim sercem i buntem, którego nie da się wypowiedzieć.

Nikolai (Aleksey Serebryakov), dla przyjaciół Kola, jest typem człowieka przywiązującego się do najmniejszej z ojczyzn – swojego miasta. To w nim postawił dom, to tutaj się ożenił (dwa razy); tutaj spłodził syna, Romę (Sergey Pokhodaev). Chociaż jego małżonkę, Lilya’ę (Elena Lyadova) ciągnie do miasta, on pozostaje wierny postawionemu na nadbrzeżu własnymi rękoma niewielkiemu domkowi. Pewnego dnia jednak w życiu rodziny pojawia się Wadim Szelewiat (Roman Madyanov), mer. Pozywa Kolę do sądu i odbiera mu ziemię. Nikolai zwraca się do przyjaciela sprzed lat, Dmitria (Vladimir Vdovichenkov), prawnika z Moskwy. Ale czy to dobry wybór? Jakie konsekwencje pociągnie za sobą zaproszenie takiego gościa? Co przyniesie próba sprzeciwienia się władzy?

lewiatanŚwiat Zwiagincewa, a więc i świat jego bohaterów, to surowe, nieurodzajne i nieprzystępne tereny. Zewsząd wyziera bieda oraz lekarstwo na nią, czyli wódka. Twarze postaci są szare ze zmęczenia lub zaczerwienione od surowego klimatu i nadużywanego alkoholu. Nikolai wygląda jak posąg człowieka pracy wyrzeźbiony przez wiatr – trochę nieforemny, ociosany smagającym wiatrem, naznaczony licznymi bruzdami zmarszczek.

Film okalają obrazy rozbijających się o poszarpane nadbrzeże fal oraz nurzającego w nich lewiatana. Lewiatan towarzyszy też widzom w tytule samej produkcji oraz w kilku ujęciach, jako potężny szkielet. Czym jest lewiatan dla Zwiagincewa? Próżno byłoby poszukiwać znaczeń o charakterze religijnym, bowiem reżyser – poprzez postać skorumpowanego, opływającego w zbytki popa – jasno daje widzom do zrozumienia, że jego podejście do historii jest zdecydowanie antymetafizyczne. Lewiatan nie może być jednak tropem pustym i pozbawionym znaczenia. Morski potwór symbolizuje samą Rosję – jej ustrój, władzę, zasady, skorumpowanie – zaciskające się wokół nie tyle bezpośrednio ludzi, co ich świata (słowo lewiatan wywodzi się przecież z arabskiego „lawiya”, czyli „skręcać” lub „zwijać”, ale także „okalać”). Niby ów lewiatan padł, kiedy skończył się socjalizm, ale zastąpił go nowy, równie silny i równie ograniczający.

Nawiązanie do Hioba w ostatnich minutach potęguje jedynie poczucie bezsilności – zarówno widza, jak i Nikolai’a. Kola to przecież nie Hiob, nie ma w sobie nic z cierpliwości i pokory, wprost przeciwnie, swoją postawą wskazuje właśnie na to, jak daleki jest od starotestamentowej postaci biblijnej. Co więcej, to przecież nie Bóg odebrał Nikolai’owi dom i skazał go na wszystkie nieszczęścia. Dotykające go tragedie, to wybory kolejnych osób. Wybory, dodajmy, wbrew postanowieniom dekalogu. Chociaż chciałoby się wcisnąć więc „Lewiatana” w ramy prostej, biblijnej metafory, która skądinąd spłyciłaby wydźwięk całej produkcji, nie jest to możliwe.

Zwiagincew dokonuje przerażającej analizy własnego kraju. Prawo i jego obrońców, czyni bronią obosieczną, która ciosy wymierza niczym na loterii; korumpuje wiarę, wyśmiewając przepych kościołów i wyznawców, obecny nawet pośrodku surowego krajobrazu, dla którego jedynym określeniem byłaby bieda. Jednocześnie nie pozostawia suchej nitki na mieszkańcach Rosji, na prostych ludziach. Lilya chce poddać się bez walki o swoją własność (tak, od dawna marzy się jej wyprowadzka do miasta, ale czy próba ograbienia nie powinna wzbudzić w niej buntu?), Nikolai za lekarstwo na wszystkie smutki przyjmuje wódkę, a mer Wadim nie dostrzega okrucieństwa i hipokryzji swoich działań. Ale z drugiej strony bohaterowie Zwiagincewa zdolni są do wybaczania, poświęcenia i, mimo że szorstkiej, to wciąż miłości; mają odwagę, chociaż ta prowadzi ich w różne rejony, nie zawsze pozwalając ocenić się, jako przymiot a nie przywarę.

Mogłabym pisać o niezwykłej aurze filmu Zwiagincewa, o jego dosadności bez epatowania wulgarnością czy przemocą, o „metafizycznym realizmie” bohaterów i ich świata. Zamiast tego jednak, napiszę – zobaczcie. Pozwólcie sobie na tę nieco masochistyczną przyjemność obcowania z doskonałym, lecz ciężkim i sprawiającym niemalże fizyczny ból, kinem. Obiecuję, że nie pożałujecie.

Alicja Górska