Limuzyna(NIENAJMILSZY) SEN O MOJEJ WARSZAWIE
Warszawa to nie Los Angeles, Łukasz Targosz to nie Cliff Martinez, Agnieszka Grochowska to nie Ryan Gosling, a Jérôme Dassier to nie Nicolas Winding Refn. Taka była pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy po obejrzeniu „Limuzyny”. Szkoda, że interesujący pomysł stojący za tym filmem nie doczekał się równie interesującej realizacji. Zwłaszcza, że jedną z głównych ról zagrał w nim nie kto inny, a Christopher Lambert.

Oglądając „Limuzynę” trudno uniknąć porównań do „Drive”, zwłaszcza za sprawą niektórych rozwiązań estetycznych. Co ciekawe, obraz Dassiera powstał wcześniej, bo już w roku 2008, ale dopiero cztery lata później trafił do dystrybucji w Polsce, co jest o tyle dziwne, że mamy do czynienia z polską produkcją, choć realizowaną przy współpracy z zagranicznymi firmami i aktorami. Problem polega jednak na tym, iż wszelkie zbieżności stylistyczne z „Drive” działają zdecydowanie na niekorzyść „Limuzyny”, obnażają bowiem warsztatowe braki twórców tej polskiej produkcji. Ale po kolei…LimuzynaJest coś niesamowicie pociągającego w wizerunku miasta pogrążonego w mrokach nocy, rozświetlanych neonami, światłami samochodów, witryn i okien. Ten tajemniczy urok wiąże się zapewne z pewnym lękiem i wyobrażeniami o – nomen omen – „ciemnej stronie” przestrzeni zurbanizowanych, a zwłaszcza wielkich metropolii. Nie bez powodu akcja mrocznych „wielkomiejskich symfonii” rozgrywała się już w Nowym Jorku („Taksówkarz” Martina Scorsese), L.A. („Drive” Nicolasa Windinga Refna, „Zakładnik” Michaela Manna) czy, jak w tym przypadku, w Warszawie. Łatwo wyobrazić sobie szemrane interesy i brudne sekrety, jakie pod osłoną nocy zalewają ich mokre od deszczu ulice.

Tutaj pierwszy, największy plus dla „Limuzyny” – tym, czego nie można odmówić filmowi Dassiera jest nastrój. W jego budowaniu zasłużył się Bill Butler, odpowiedzialny za zdjęcia. Poza tym, historia nie pędzi na złamanie karku, jest opowiadana powoli i z zachowaniem właściwego sobie rytmu narracji. Nie jest nudna, ale spokojna. Niespieszna atmosfera nocnego życia podkreślana zostaje scenami milczenia i estetyzującymi ujęciami jadącego pojazdu, pulsującego światłami „tętna” miasta i spokojnymi (choć momentami dość dramatycznymi) wypowiedziami ojca głównej bohaterki, granego przez Adama Ferency. Dynamizmu nadają zaś umiejętnie rozmieszczone zwroty akcji i zwieńczenie wszystkich wątków w jednej, finałowej sekwencji.

Niestety, o ile reżyser zadbał o jakość konstrukcji fabuły na poziomie ogólnym, o tyle poszczególne fragmenty nie są już tak misternie zrealizowane. Pod tym względem film okazuje się dość nierówny. Dobre wrażenie psuje zwłaszcza źle poprowadzona scena rozmowy Ani (Agnieszka Grochowska) z oficerem Modrakiem (Andrzej Grabowski) przy bagażniku samochodu, będąca z założenia jedną z najmocniejszych dramatycznie w całym filmie. Równie kiepski jest praktycznie cały wątek F., tajemniczego Rosjanina, którego główna bohaterka spotyka na parkingu. W jego rolę wcielił się fatalny Andrei Chadov, zdecydowanie najgorszy aktor, którego zatrudniono do pracy przy „Limuzynie”. Na szczęście jednak jego rola to praktycznie jedyna duża wpadka obsadowa w „Limuzynie”.

Drugim mocnym punktem filmu jest bowiem właśnie aktorstwo, choć i tutaj nie obeszło się bez rozczarowań. Bardzo pozytywnym zaskoczeniem okazuje się odtwórczyni głównej roli (Grochowska). Nie spodziewałem się po niej tak dobrej kreacji. Mam wrażenie, że źródłem wszelkich wad i niedostatków jej postaci jest Dassier, odpowiedzialny za scenariusz i reżyserię, bo sama aktorka doskonale zagrała każdą emocję. Christopher Lambert, czyli gwiazdor tej produkcji, wcielający się w główną rolę męską (Devereaux) wypadł całkiem nieźle, podobnie zresztą jak Lesław Żurek (filmowy Paweł) i Piotr Adamczyk (Mecenas). Rzecz w tym, że tylko nieźle, ponieważ trudno powiedzieć o ich kreacjach coś więcej. Zaskakująco dobra okazała się natomiast grupa aktorów, którzy nie mieli za wiele do zagrania: Magdalena Mielcarz, Adam Ferency, Andrzej Grabowski i Anna Przybylska. Aż szkoda, że nie dostali więcej czasu ekranowego.

Nastrój nocnego (z pozoru) nie-dziania się powinien idealnie pasować na seans w jeden z długich, najlepiej jesiennych lub zimowych, wieczorów. I faktycznie jest w „Limuzynie” coś, że tak to ujmę, „niesamowitego w swojej zwyczajności”. Niestety, wbrew temu, czego można by się spodziewać, ani sama atmosfera, ani estetyczne ozdobniki nie są w stanie sprawić, by seans pozostawił w pamięci jakiś trwały ślad. To jeden z tych filmów, których zakończenie powitałem z ulgą, a już po kilku dniach miałem pewność, że nie będę już nigdy chciał oglądać go ponownie. Nastrój to jednak za mało, by przysłonić wszystkie mankamenty, które skazują ten (obiecujący, bądź co bądź) thriller na pozycję co najwyżej ciekawostki. A szkoda, bo nic nie boli tak, jak zmarnowany potencjał.

Publikowano również na: polter.pl

Kamil Jędrasiak