litewski przekrętWYBUCH WULKANU TO DOPIERO POCZĄTEK
Dominacja komedii o kloacznym typie humoru sprawia, że sięgam po ten gatunek coraz rzadziej z obawy przed obumieraniem szarych komórek lub też prostowaniem się zwojów mózgowych. „Litewski przekręt”, jakkolwiek dawał wyraźne wskazówki co do obranego kierunku dowcipu, przyciągnął mnie skrajnie odmiennymi recenzjami oraz obecnością na liście płac Vinniego Jonesa, jednego z czołowych brytyjskich zabijaków. Po seansie mogę powiedzieć jedno – to naprawdę istna jazda bez trzymanki.

Michael (Scot Williams), Johnny (Gil Darnell), Tim (Oliver Jackson) oraz Ben (Anthony Strachan) okradają jednego z londyńskich mafiosów, Goldena Pole (Vinnie Jones). Jakby mało było im pieniędzy, zabierają przestępcy sygnet, z którym ten czuje się wyjątkowo związany. Plan jest prosty – szybka akcja i natychmiastowa ewakuacja na lotnisko, a potem wygrzewanie się na jakiejś tropikalnej plaży. Niestety, z powodu wybuchu wulkanu większość lotów zostaje wstrzymana, bądź ląduje awaryjnie. Bohaterowie trafiają do innego, bardzo dlań egzotycznego miejsca – na Litwę. W ślad za nimi podąża Golden Pole. Czy ktokolwiek wyjdzie z tego cało?

litewski przekrętJeżeli sądzicie, że widzieliście już wszystkie historie nieprzemyślanego skoku na kasę oraz późniejszego pościgu, to jesteście w błędzie. Albo inaczej – to teraz możecie zobaczyć je wszystkie jeszcze raz w skondensowanej wersji, bo zawarte w jednej, półtoragodzinnej produkcji. Nie macie co liczyć na chwilę oddechu; zapomnijcie o sinusoidalnie toczącej się akcji. Film Emilisa Velyvisa jest po prostu jak długodystansowy sprint. W tym sensie, oraz w duecie z pewną absurdalnością czy surrealnością, można by uznać Velyvisa za naśladowcę Guya Ritchiego. Wydaje się jednak, że ten ma świadomość dramatycznego dystansu, jaki dzieli go od mistrza kryminałów i filmów akcji z komediowym zacięciem.

Brytyjsko-litewska produkcja nie oszczędza nikogo, niezależnie od miejsca pochodzenia i wykonywanego zawodu. Anglicy okazują się nierozważnymi pijaczynami z wielkim apetytem na seks, chociaż niekoniecznie jako jego bogowie się prezentują; Rosjanie to rzecz jasna pijani gangsterzy; Polacy są do bólu wulgarni (słowo na „k” pada, nie przesadzając, co drugi wyraz) i przebiegli, gdy chodzi o możliwość zarobku; Litwini to tak naprawdę połączenie Polaków i Rosjan – o sadystycznych skłonnościach względem rodziny i słabości do nielegalnego zarobku, jak przemyt imigrantów. Policjanci są skorumpowanymi złodziejami, a księża korzystają z usług prostytutek. A wszyscy razem, bez pomijania kogokolwiek, mają problemy z logicznym myśleniem oraz polityczną poprawnością.

Wyszłoby to wszystko naprawdę kiepsko, gdyby nie dynamiczna narracja, która nie pozwala zastanowić się nad absurdalnością i obrazoburczym charakterem kolejnych scen. Widz śledzi po prostu tę kaskadę zdarzeń – jedno bardziej absurdalne od drugiego, ale w swoim braku logiki zupełnie szczere i dzięki temu właśnie zabawne – i śmieje się, kompensując nagromadzony stres. Trzeba przyznać (i powiedzieć wprost): „Litewski przekręt” to obraz eufemistycznie mówiąc „niemądry”, ale mimo to dobry. Naprawdę rzadka sytuacja.

W kwestii technicznej czy aktorskiej nie za bardzo jest nad czym rozprawiać. Obsada dobierana była ewidentnie po warunkach wizualnych. Vinnie Jones bezsprzecznie czuje się w tego typu produkcjach jak ryba w wodzie i po raz kolejny udowadnia, że bycie zabawnym i twardym jednocześnie, to dla niego pestka. Na „Litewski przekręt” składa się przynajmniej kilkanaście minut wymiany ognia, ale, jak na ironię, w tej produkcji wyjątkowo naboje kiedyś się kończą. Wtedy w ruch idą pięści i muszę przyznać, że grupowe starcie postawnych facetów zostało sfilmowane z należytą starannością o tempo i bez przesady w tym zakresie – jest szybko, ale nie za szybko.

Spodziewałam się absolutnej porażki, a dostałam obraz idealny do resetu po tygodniu pracy. Dynamiczny, niedający widzowi odsapnąć, chwilami zabawny i naturalny w swej nienaturalności. Będę czekała na kolejne produkcje Emilisa Velyvisa. Być może kiedyś faktycznie uda mu się dorównać Guy’owi Ritchiemu. A może po prostu zostanie sobą i nie zmarnuje tego dobrego wrażenia, jakie wywarła na mnie mimo wszystko jego produkcja? Czas pokaże.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska