lucyOSOBLIWY FILM PANA BESSONA
Niektórzy twierdzą, że Luc Besson skończył się na „Piątym Elemencie” (1997). Jeszcze inni stawiają krzyżyk na jego karierze nawet wcześniej, np. przy premierze „Leona Zawodowca” (1994) albo wręcz „Nikity” (1990). Śpieszę donieść, że wszystkie te zawodowe nekrologi są wyssane z palca. Luc Besson żyje i ma się dobrze, również jako artysta, a „Lucy” (2014) to doskonały przykład tego, że wciąż rozwija się profesjonalnie.

Żeby nie było nieporozumień, od razu zaznaczę: „Lucy” to nie jest film na miarę wspomnianych powyżej hitów. Brakuje w nim tej specyficznej, dzikiej energii, którą emanował wręcz wspomniany „Piąty Element”, a także wyważenia i precyzji narracyjnej, charakteryzujących „Nikitę” oraz „Leona Zawodowca”. Być może zmiany te tłumaczyć można swobodą twórczą, na jaką przez lata sumiennie zapracował sobie Luc Besson. Czego jak czego, ale na pewno nie można odmówić mu ambicji – i to właśnie ta cecha doprowadziła reżysera w odmęty głównego nurtu światowej kinematografii, napędzanego falami wysokich budżetów i niemal nieograniczonych możliwości. Ostatnio ta rwąca rzeka poniosła go do ludzi, którzy umożliwili reżyserowi prace nad kosmiczną epopeją „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”, będącą ekranizacją mało znanego szerszemu gronu odbiorców w Polsce, ale popularnego i cenionego na Zachodzie komiksu. Trzy lata temu, natomiast, pozwoliła mu zrealizować „Lucy”.

lucyNie od dziś wiadomo, że Luc Besson lubuje się w klimatach science fiction oraz kina gangsterskiego. „Lucy” stanowi ciekawe połączenie obu tych konwencji. Tytułowa bohaterka filmu zostaje wplątana w przestępczą intrygę, w efekcie której do jej organizmu przedostaje się ogromna dawka eksperymentalnej substancji nootropowej, zwiększającej jej możliwości poznawcze i poszerzającej zakres umiejętności. W efekcie jej zdolności stopniowo wykraczają znacznie poza wszelkie granice dostępne w naturalny sposób człowiekowi.

Jak łatwo zauważyć, „Lucy” podejmuje problematykę poruszaną już w innych produkcjach, a biorąc pod uwagę punkt wyjścia dla fabuły, najbliżej jej do tematyki filmu „Jestem Bogiem”. Szybko jednak przekonujemy się, że rozwój wydarzeń zmierza w zupełnie innym kierunku, niż w filmie Neila Burgera i zamiast propozycji rozważań natury moralnej, Besson serwuje nam dynamiczne, atrakcyjne wizualnie kino akcji w sztafażu rozrywkowego sci-fi.

Snując fantazmatyczne wizje eksploracji potencjału ludzkiego mózgu, reżyser żongluje rozmaitymi teoriami naukowymi, od rzekomego wykorzystywania 10% możliwości umysłu człowieka, po wątki typowe dla Teorii Osobliwości opracowanej przez Raymonda Kurzweila. Tym samym, film wpisuje się w nurt popkulturowego tematyzowania tej ostatniej, rozwijany w kinie również za sprawą takich tytułów, jak „Ona” Spike’a Jonze’a, „Transcendencja” Wally’ego Pfistera, „Interstellar” Christophera Nolana, „Chappie” Neila Blomkampa czy ostatnio „Ghost in the Shell” Ruperta Sandersa.

Nauka jest zawsze bolesna – tak, jak wtedy, gdy rosną kości i wszystko boli. Wiesz, że pamiętam dźwięk rosnących kości? Ten chrzęst pod skórą. Teraz jest inaczej – to brzmi jak muzyka, którą rozumiem; jak fluidy. Zabawne. Kiedyś skupiałam się tylko na tym, kim jestem albo kim chcę być. Teraz, gdy mam dostęp do najodleglejszych części mózgu, widzę jasno, że to, co nas stwarza jest prymitywne. To same przeszkody. Czy to ma sens? Tak jak ból, który właśnie odczuwasz – blokuje twoje rozumienie. Wiesz tylko, że boli i nic więcej.

Problem polega jednak na tym, że Besson podchodzi do zadania w sposób najbardziej… karkołomny. Balansując między w gruncie rzeczy poważną (i jednocześnie popularną) tematyką a rozrywkową formą, reżyserowi trudno znaleźć złoty środek. Dla przeciętnych widzów „Lucy” może więc sprawiać wrażenie filmu „przekombinowanego”, zaś dla osób zaznajomionych z teoriami z zakresu transhumanizmu i posthumanizmu, zwłaszcza w wydaniu post-kurzweilowskim, całość razi banalnymi uproszczeniami i skrótami myślowymi. Film stoi więc w przysłowiowym rozkroku, w którym obie potencjalne grupy docelowych odbiorców mogą czuć się nieusatysfakcjonowane. Trudno mi jednak ocenić, na ile jest to konsekwencja nieprzemyślanego upychania wielu pomysłów w krótkim utworze, a na ile, być może, właśnie zbyt wysokich ambicji twórcy, próbującego mimo wszystko znaleźć jakiś kompromis. Kompromis, którego odnalezienia bliżsi byli jednak pozostali wspomniani reżyserzy.

Mocną stroną „Lucy” jest niewątpliwie obsada. Na ekranie pojawiają się m.in. Amr Waked („Syriana”, „Połów szczęścia w Jemenie”), Min-sik Choi („Oldboy”, „Pani Zemsta”) oraz Analeigh Tipton („Kocha, lubi, szanuje”, „Wiecznie żywy”), a z nazwisk znanych również przeciętnym zjadaczom popcornu przede wszystkim Morgan Freeman (znany powszechnie jako głos Boga) oraz Scarlett Johansson, wcielająca się w postać tytułowej Lucy. Swoją drogą, w kontekście wspomnianych powyżej filmów podejmujących temat Osobliwości, poczynić można pewną interesującą obserwację. Otóż wygląda na to, że Johansson polubiła tę popularnonaukową tematykę, o czym świadczyć może fakt, że oprócz „Lucy” zagrała ona również w dwóch innych wymienionych tytułach: „Ghost in the Shell” oraz „Ona” (choć tu udzielała jedynie głosu). Warto podkreślić, że w każdym z nich aktorka sprawdza się co najmniej dobrze.

Technicznie „Lucy” prezentuje się naprawdę nieźle, ale nic ponadto. Za zdjęcia do filmu odpowiada Thierry Arbogast i trzeba przyznać, że choć próżno pod tym względem doszukiwać się tu wirtuozerii, to wizualnie całość wypada naprawdę efektownie. Oczywiście na styl plastyczny „Lucy” wpływ ma również wiele innych czynników, takich jak: fotogeniczne lokacje w Tajpej, Paryżu i Nowym Jorku; typowy dla kina Bessona dynamiczny montaż, dzieło współpracującego z reżyserem od lat Juliena Reya; a także efekty specjalne, od których film aż pęka w szwach (te wypadają jednak dość nierówno i w ogólnym rozrachunku mało imponująco). Estetyka to jednak nie tylko wizualia, ale też dźwięki. Za ten aspekt „Lucy” otrzymuje ode mnie ogromnego plusa – zarówno skomponowane przez Érica Serrę utwory symfoniczne, jak i piosenki na soundtracku (zwłaszcza „God’s Whisper” zespołu Raury) świetnie pasują do filmu, a do tego z chęcią wracam do słuchania ich również w oderwaniu od obrazu.

Długo zwlekałem z obejrzeniem „Lucy” i, szczerze powiedziawszy, sam się sobie dziwię. Po pierwsze dlatego, że ta część dotychczasowego dorobku Luca Bessona, z którą miałem okazję się zapoznać, naprawdę trafia w mój gust. Tu mamy natomiast do czynienia z filmem na wskroś autorskim w jego wykonaniu, bo poza reżyserią, odpowiada również za scenariusz. Po drugie, podjęta w „Lucy” tematyka Osobliwości już od kilku lat mocno mnie fascynuje. Z ogromną ciekawością oglądam więc kolejne filmy, które próbują przefiltrować tezy Raya Kurzweila przez pryzmat popkultury. Koniec końców film Bessona nie jest ani najciekawszym przedstawicielem tego trendu, ani też wybitnym dziełem w ramach dotychczasowego dorobku samego reżysera. Mimo wszystko „Lucy” wciąż pozostaje pozycją godną uwagi i zdecydowanie nie żałuję, że wreszcie zdecydowałem się poświęcić jej półtorej godziny swojego życia. A nie o każdym filmie mogę tak napisać.

 

Kamil Jędrasiak