osobliwy dom pani peregrineTHE BEST OF BURTON
Ta produkcja mogła ujść na sucho tylko jednemu twórcy. Tim Burton przyzwyczaił świat do tego, że w jego filmach trudno mówić o granicach stawianych wyobraźni. Mariaż horroru i baśni z kinem familijnym – z jednej strony rozczulający i wzruszający, z drugiej włos jeżący na karku – to coś, za czym fani reżysera tęsknili od 2012 roku i „Mrocznych cieni” oraz „Frankenweenie”. „Osobliwy dom pani Peregrine” udowadnia, że twórca nie wyszedł z formy.

Jake (Asa Butterfield) to wrażliwy i nieco wyalienowany chłopiec niedoceniany przez rówieśników. Pewnego dnia staje się świadkiem śmierci ukochanego dziadka. Śmierć to nader tajemnicza, bo nastolatek znajduje dziadka z… pustymi oczodołami. Czy to na skutek traumy, czy za sprawą magii, o której opowiadał mu zmarły, wkrótce Jake zaczyna widzieć więcej niż przeciętny człowiek. Odpowiedzią i ewentualnym lekarstwem na ten stan rzeczy ma być wyprawa do domu dziecka prowadzonego przez niejaką panią Peregrine, na owianą tajemnicą walijską wyspę, gdzie wychował się dziadek Jake’a. Dopiero tutaj zaczyna się robić naprawdę osobliwie.

osobliwy dom pani peregrineLubujący się w gotyckich klimatach od swojego debiutu Burton nie rezygnuje ze starych przyzwyczajeń. „Osobliwy dom pani Peregrine” jest niemal jak narcystyczny pomnik, hołd złożony samemu sobie. Mamy tutaj charakterystyczne dla twórcy zestawianie ze sobą opozycji wizualnych (piękno i brzydota, realizm i fantastyka), groteskowo przedstawianą makabrę przybierającą postać pastiszu, operowanie naprzemiennie cieniem i mrokiem z raz soczystymi, raz słodko pastelowymi barwami. W „Osobliwym domu pani Peregrine” Burton wielokrotnie nawiązuje sam do siebie – zarówno na poziomie estetycznym, jak i fabularnym. Zaskakuje jednak, co chyba wyszło filmowi na dobre, że tym razem na ekranie nie uświadczymy znanych ze stałej współpracy z reżyserem twarzy (Johnny’ego Deppa czy Heleny Bonham Carter). Choć i na tym poziomie klucz wizualny został zachowany, bowiem odtwórcy głównych ról, a już w szczególności Ella Purnell (filmowa Emma) wydają się po prostu młodszymi wersjami swoich dotychczasowych „odpowiedników”.

Nie zaskakuje również wybór reżysera, jeżeli chodzi o fabułę. „Osobliwy dom pani Peregrine” to adaptacja książki Ransoma Riggsa i chociaż dotąd nie trzymałam jej w rękach, to po ostatecznym kształcie jej filmowego przetworzenia domyślam się, jak poczuł się Burton przewracając kolejne stronice powieści. „Jakby ktoś siedział w mojej głowie!” – myślał na pewno. Słodko-gorzkie historie o dojrzewaniu, poznawaniu świata i odnajdywaniu w nim swojego miejsca, wzbogacone o magię i tajemnice, to bowiem kolejna cecha charakterystyczna większości burtonowskich filmów. Zwłaszcza jeżeli ta eksploracja przestrzeni i zakamarków własnej duszy odbywa się w miejscu, które trudno byłoby uznać za ogólnodostępne. Mroczne domy na odludziu i tajemnicze światy, w których czas jakby się zatrzymał – to wszystko, tylko w wersji „mocniej, bardziej, intensywniej” mamy właśnie w „Osobliwym domu pani Peregrine”. Znalazło się też miejsce na fascynacje Burtona światem superbohaterskim.

Archetyp schronienia dla ponadprzeciętnych jednostek gdzieś poza ludzkim okiem jest oczywiście dużo starszy niż „X-Meni”, ale to właśnie szkoła dla młodych mutantów Charlesa Xaviera jest pierwszym skojarzeniem, gdy szuka się popkulturowych odniesień najnowszego filmu Burtona. Trop wydaje się zresztą słuszny, bo potwierdza go chociażby nawiązanie przez reżysera współpracy z Jane Goldman, odpowiedzialną za scenariusze do takich produkcji, jak „X-Men: Pierwsza klasa”, czy „Kick-Ass”. Po seansie w głowie miałam też skojarzenia z „Harrym Potterem”, który wydaje się „Osobliwemu domu pani Peregrine” o tyle bliższy niż „X-Meni”, że przepełnia go raczej pierwotna magia niż nauka (chociaż zdolności podopiecznych tytułowej bohaterki tłumaczone są jako efekt mutacji genetycznej). Niezależnie jednak od przyznania pierwszeństwa jednemu lub drugiemu skojarzeniu wydaje się, że określenie „Osobliwego domu pani Peregrine” „gotyckimi X-Menami” czy „mieszanką X-Menów z Harrym Potterem” – co zresztą od premiery filmu padło już w wielu recenzjach – byłoby dla filmu nie tyle krzywdzące, co wypaczające jego ostateczne przesłanie.

Burton bowiem, wbrew ogólnym tendencjom, nie wartościuje w żaden sposób ani świata „zwykłych” ludzi, ani tych „osobliwych”. Już na samym poziomie doboru słów zresztą („osobliwy” zamiast „dziwny”, „nienormalny” lub „niezwykły”) dostrzec można próbę pewnej polemiki. W samej zaś historii dochodzi do odwrócenia ról – mutanci nie chronią tutaj świata, lecz przed tym światem muszą się chronić. Chronić się, dodajmy, przy użyciu skrajnych rozwiązań. Cała grupa bohaterów (a właściwie jedna z grup, bo więcej podobnych znajduje się na świecie) ukrywa się w pętli czasowej, która co prawda gwarantuje im schronienie, ale nie pozwala się zestarzeć czy dorosnąć lub choćby doświadczyć zmiany pogody. Każdy dzień jest taki sam. Niemal jak w „Dniu świstaka”. I chociaż dzień jest to piękny i słoneczny, a krajobraz wokół cukierkowy, to jakoś trudno opędzić się od wrażenia, że taka utopia ma w sobie coś z najgorszej piekielnej kary.

Cały ten świat, z jego blaskami i cieniami, widz poznaje w tempie, które dyktują zdolności poznawcze głównego bohatera. A te, jakby na przekór fantastycznemu światu Burtona, są bardzo realistyczne. Jake nie zapala się więc od razu do przyjęcia pomysłu istnienia magicznego świata, lecz początkowo wątpi w stan swojego umysłu. Tak samo jak Jake, odbiorca początkowo nie ma więc pewności, czy pierwsze doświadczenia chłopaka związane ze zjawiskami nadprzyrodzonymi nie są efektem traumy. Dopiero gdy bohater nabiera pewności, że nieprawdopodobne jest prawdopodobne, nabiera jej i widz. Trzeba jednak zaznaczyć, że docenić to zjawisko można dopiero, gdy już od pierwszych minut zaangażujemy się w historię. W innym razie, cały ten wstęp i poszukiwania wydają się nieco przydługie i rozwlekłe, tak samo jak późniejsze zawiązywanie akcji w „osobliwym” świecie. Takie zaangażowanie z miejsca może być trudne, ponieważ…

Niełatwo stwierdzić, dla kogo właściwie jest ta produkcja. Złaknionych mroku dorosłych w większości rozczaruje swoją infantylnością, z kolei młodszych odbiorców może przerazić do tego stopnia, że później długo będą zasypiać przy włączonym świetle (najwyraźniej więc dobór godziny seansu podczas tegorocznego Ińskiego Lata Filmowego nie był dziełem przypadku). Umieszczenie filmu w kategorii PG-13 (od 13 roku życia) gwarantuje co prawda, że na ekranie nie pojawi się krew, ale nie przekreśla występowania innych elementów, które można by uznać za nazbyt mroczne dla dzieci. W tym przypadku mamy na ekranie stwory, dla których inspirację być może stanowiła tytułowa postać gry „Slenderman”. Wskazywałaby na to nie tylko wizualna część ich reprezentacji od pasa w górę, ale i sama mechanika funkcjonowania – kiedy w grze zobaczy się Slendermana, to właściwie znak, że już się nie żyje. Jak w „Osobliwym domu pani Peregrine”, gdzie o obecności Głucholca zaatakowany dowiaduje się w chwili utraty gałek ocznych.

Poza tym przeraża estetyka pojawiających się na ekranie postaci. Wspomniany Głucholec to ogromny (ze dwa do trzech razy większy niż przeciętny człowiek) mutant – połączenie człowieka bez twarzy i długonogiego pająka; z drobnymi, ostrymi ząbkami jak u piranii. Wygląda bardziej jak z wyobraźni Guillermo del Toro i budzi przerażenie niczym stwory z Labiryntu fauna. Jego głównym celem jest pożeranie gałek ocznych. Antagoniści w tej historii potrafią zmieniać kształt całego ciała, uformować kończyny w gigantyczne noże albo zmrażać na kość. Zresztą „ci dobrzy” też nie są szczególnie delikatni – zdolność podpalania, zamieniania w kamień, ożywiania przedmiotów (scena rodem z Laleczki Chucky albo pokoju Setha z „Toy Story”) czy po prostu supersiły, w gotyckim wydaniu Burtona prezentują się naprawdę niepokojąco.

Ponaddwugodzinny seans „Osobliwego domu pani Peregrine” upłynął mi w tempie ekspresowym. Skomplikowane relacje czasu i przestrzeni, estetyka z pogranicza mrocznego horroru i cukierkowego, ale pobudzającego nerwowe struny, Stepford; supermoce i niemożliwość jednoznacznej oceny moralnej świata oraz jego bohaterów, sprawiły, że w moich oczach „Osobliwy dom pani Peregrine”to może i narcystyczny, ale jednak wybitny film. Burton wrócił do formy i tylko czekać, jakimi perełkami uraczy widzów w najbliższym czasie. A że film ma niejasny target oraz stosunkowo przewidywalną i prostą strukturę fabularną, która szybko ucieka z pamięci? Drodzy widzowie, z baśniami – nawet najlepszymi – tak już bywa, że pamiętamy tylko szkic i morał, a cała reszta gdzieś ulatuje.

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 1-2/2017

Alicja Górska