ObietnicaBRZYDSZA, GORSZA I GŁUPSZA SIOSTRA „SALI SAMOBÓJCÓW”
Bardzo długo o polskim kinie mówiło się, że to kinematografia filmów wojennych, względnie historycznych, i komediowych romansów. Obecnie stwierdzenie „jak na polskie to dobre” odchodzi do lamusa. Być może jeszcze pięć lat temu, oglądając „Obietnicę” Anny Kazejak, byłabym bardziej liberalna i wybaczyła reżyserce serie nielogiczności, myśląc właśnie w podobny sposób, ale polskie kino przeszło wyraźną przemianę.

I nie chodzi wyłącznie o działania na tym polu Komasy, o slow motion, efekty specjalne i powolną zmianę aktorskiej gwardii. Polscy twórcy, wreszcie, zamiast patrzeć przez okno, wyszli do ludzi. I zobaczyli, że jest, o czym opowiadać. Tymczasem Anna Kazejak tak jakby uparcie trzymała się pokoju i okna, trwając w przeświadczeniu, że receptą na dobry film pozostaje slow motion.

ObietnicaLila (Eliza Rycembel) i Janek (Mateusz Więcławek) kończą właśnie rok szkolny. Do dziewczyny ma przyjechać dawno niewidziany ojciec, Konrad (Andrzej Chyra), a jej matka, Sylwia (Magdalena Popławska) i jej nowy partner, Daniel (Dawid Ogrodnik), planują wyjazd do Grecji. Mogłoby to zwiastować czas zakrapianych imprez do białego rana, wypalonej marihuany i głupot młodości. Tymczasem, w letnim rozleniwieniu i poczuciu wolności, rozgrywa się dramat. Lila nie może wybaczyć Jankowi tego, co zrobił. Chłopak stara się bardzo, by naprawić ich związek. „Zrobię wszystko” – mówi. A Lila skrzętnie to wykorzystuje.

Wynika z „Obietnicy”, że współcześni licealiści cierpią na zanik szarych komórek, chociaż podobno definicją ich istnienia miało być dla autorki filmu, egzystowanie w środowisku Internetu i interaktywności multimedialnej w ogóle. Fakt, przewija się gdzieś Facebook, kilka rozmów na Skypie (nawet z „bonusem” w postaci wirtualnego stosunku seksualnego), telefony komórkowe oraz jakieś pięć minut z joystickiem w dłoni. Niezależnie jednak od korzystania z elektroniki, licealiści z filmu Kazejak robią to, co młodzież robi zapewne od początku świata – głupoty. Upijają się, palą papierosy i marihuanę, rozbierają i rozrabiają, szwendając nocą po ulicach. Nie ma nic niezwykłego w nastolatkach Anny Kazejak, poza jednym, wymienionym na początku, czyli bezdenną głupotą.

Sytuacja rodzinna Lili, przyznaję, łatwa nie jest. Dziewczyna poszukuje atencji i zainteresowania, tymczasem ojciec „nie jest na bieżąco, bo mieszka w Kopenhadze”. Z drugiej jednak strony, to tylko pusta chęć stawiania na swoim sprawia chyba, że Lila upiera się na zabieganie o jego względy. Nie dostrzega, że Daniel stara się wypełnić lukę po Konradzie. Niezależnie od tego jednak przyjmowanie za motywację działań dziewczyny, niekompletnej i nieszczególnie zainteresowanej rodziny, byłoby sporą przesadą. Przy takim uproszczeniu Janek musiałby być okazem psychologicznego zdrowia – ma w końcu bardzo opiekuńczych (może nawet nadopiekuńczych?) rodziców i to w komplecie! Tymczasem, gdybym miała wybierać, kto bardziej potrzebuje miejsca w pokoju bez klamek…

Bardziej prawdopodobną wizją wydaje się niemożliwość dogadania postaci z powodu… tragicznych dialogów. Idealnie rzecz odwzorowuje rozpaczliwy wrzask Janka „Zrobiłem to, zrobiłem, tylko nie wiem, co dalej”. Anna Kazejak i Magnus von Horn mogli tak właśnie krzyczeć, gdy wpadli na pomysł ogólnej fabuły. Reżyserka wysuwa tezę, że jej film to także opowieść o pułapkach języka. Rozumiem, że miało się to tyczyć tej licealnej młodzieży, tak bardzo zanurzonej w Internecie, że niepotrafiącej się już normalnie komunikować. Tylko, co z resztą postaci? Przecież nie tylko nastolatkom w „Obietnicy” zdarza się coś, co można by nazwać confusio linguarum.

Jesteś nikim! Kretyn! KŁAMCA!

Nie mów tak! Kocham Cię! Kocham Cię! Kocham Cię!

Tak? To pamiętaj, że zostały ci już tylko 24 godziny, żeby to udowodnić.

Anna Kazejak zapomniała również zapewne o zbawiennej mocy konsekwencji, która doskonale by fabule zrobiła. Przyjmijmy bowiem, że założenia reżyserki się sprawdzają; że faktycznie widzę młodzież, dla której prawdziwą rzeczywistością jest Facebook i Skype. Pozostaje wtedy problem poruszania się po tej rzeczywistości. Mam wierzyć, że Lila i Janek nie wiedzieli o sprawdzaniu przez policję komputerów i telefonów? To przecież ich realia, nie moje, a ja się w takich sprawach orientuję. No jasne, że wiedzieli! Lila przecież przywraca w telefonie ustawienia fabryczne. Trzydziestopięcioletnia twórczyni filmu nie może jednak znać pojęcia i technologii współczesnej młodzieży, skoro zamiast wyjść na ulicę, spoglądała na świat przez okno oraz pryzmat stereotypów.

Najbardziej bolesnym elementem „Obietnicy” jest kreowane napięcie. Od pierwszych minut filmu narasta w widzu irytacja, chce wiedzieć, jak zakończy się ta historia. I świetnie! A potem nagle pojawia się kij rozbijany o drzewo – i wiele innych scen – w slow motion (bo to taka moda, żeby wykorzystywać spowolnienie, budując dramaturgię zdarzeń), dialogowe „perełki” i ogólna fala głupoty. Nie powiem już nawet o wychodzącej wreszcie na jaw motywacji głównej bohaterki, którą śmiało i z pełną odpowiedzialnością własnych słów nazwać mogę najbardziej niewiarygodną i pozbawioną logiki w całej historii polskiego kina.

Być może dałoby się uratować ten absurd, gdyby wejść głębiej w psychologię bohaterów. Dać widzowi wskazówki – co, jak i dlaczego. Tymczasem, chociaż Eliza Rycembel dwoi się i troi, bez scenariuszowej motywacji pozostaje zwykłą wariatką. Bliżej jej w swojej kreacji do dziecka z filmu „Omen”, niż młodocianej famme fatale. Mateusz Więcławek z kolei zdaje się przynależeć do nieaktualnego już, bo minionego i zapomnianego, pokolenia emo. O kim więc jest ten film? O młodych z początku lat 90. czy młodszych z końca lat 90.? Ponadto obok pytań „o kim?” należałoby postawić także „dla kogo?”.

Melancholijna i do bólu przesadzona muzyka Kristian Eidnes Andersen zamiast wyciągnąć film z dna rozpaczy, wbija gwoździe do jego trumny, podkreślając wydumane problemy i przesadzone reakcje. Pompatycznością produkcja Kazejak mogłaby obdarować spokojnie kilka innych polskich obrazów. Pełna powaga melodii przy niepowadze traktowania widza, scenariusza i całej palety środków filmowych, wzbudza jedynie irytację.

Anna Kazejak chciała zapewne bez wysiłku wpisać się w rozwój nowego, zaangażowanego w codzienność, analizującego obecne sytuacje kina polskiego. Wydawać by się mogło, że miała wszystko – młodych, dobrze zapowiadających się aktorów oraz wysokiej klasy gwiazdy; intrygujące zaplecze i temat na topie. Tymczasem poległa boleśnie na samym scenariuszu, który niedopracowany straszy nielogicznościami i płaskimi bohaterami. Nie pomogło slow motion, ani narzucające się psychicznie melodie. Mam nadzieję, że następny projekt reżyserki nie okaże się (tak, jak dla mnie ten) największym rozczarowaniem roku (2014).

Film obejrzałam podczas 19. Forum Kina Europejskiego CINERGIA w Łodzi.

Alicja Górska