tancerka recenzjaDANSE MACABRE
Nawet najpiękniejsza róża posiada kolce. Nawet za najpiękniejszym z artystycznych wyrazów, za najcudowniejszą ze sztuk kryją się połacie bólu, cierpienia i wyrzeczeń. Właśnie o tym, o zatracaniu siebie w imię (i ironio!) wyrażania siebie, opowiada debiutancki film fabularny Stéphanie Di Giusto, „Tancerka”. To, choć nie tak widowiskowa i zapadająca w pamięć, jeszcze jedna historia w duchu „Czarnego łabędzia” czy „Whiplash”.

Przełom XIX i XX wieku był dla paryskiej bohemy czasem niezwykle dynamicznego i wielokierunkowego rozwoju. Ogromne zmiany zaszły zarówno w recepcji malarstwa czy rzeźby, jak i tańca. Coraz śmielej eksperymentowano z fotografią, uczono się kina, wykorzystywano z dnia na dzień popularniejsze zdobycze techniki (zwłaszcza sztuczne oświetlenie). W natłoku lśniących nowatorską kreatywnością nazwisk, tuż obok Toulouse-Lautreca, Kolomana Mosera, Stéphane’a Mallarmé czy braci Lumière funkcjonowała jeszcze jedna, nieco już dzisiaj zapomniana postać. To właśnie o niej, o Amerykance Marie-Louise Fuller (w filmie wcieliła się w nią Soko), która zawojowała serca widowni Folies Bergère swoim tańcem serpentynowym, opowiada film Stéphanie Di Giusto.

tancerka recenzjaZ jednej strony to historia wpisująca się w ducha amerykańskiego snu. Nikomu nieznana marzycielka z jakiejś amerykańskiej prowincji stawia wszystko na jedną kartę i wyrusza do owianej artystyczną legendą Europy, gdzie spotyka się z uznaniem, którego w nie tak głęboko uduchowionych Stanach Zjednoczonych znaleźć nie mogła. Co oferuje światu? Nie jest ani nieprzeciętnie piękna, ani lekka; nie posiada subtelnego głosu, ani nawet naturalnego wdzięku. Ma za to upór, marzenie i całe pokłady pomysłów. Jak się okazuje wystarcza to, by odnieść sukces, ale niekoniecznie by być szczęśliwą.

Chociaż historia „Tancerki” to historia artystycznych wzlotów, a nie upadków, to jest to opowieść bardziej przygnębiająca niż budująca. Stéphanie Di Giusto skupiła się na tych elementach życiorysu artystki, które opowiadają o jej niepewnościach, cierpieniach, niekończącej się walce, byciu wykorzystywaną i nieustająco wystawianą na próbę. Reżyserka nie odhacza kolejnych punktów przełomowych dla kariery Fuller, nie gratuluje jej osiągnięć i nie zachęca do jej naśladowania. Wprost przeciwnie. Wydaje się nawet, że snuje tu rozważania, które miałyby przestrzegać przed realizacją marzeń za wszelką cenę; że zastanawia się, co tak naprawdę oznacza „wszelka cena” i czy jej spłata faktycznie oznacza szczęście.

„Tancerka” nie ma w sobie hipnotyzującej mocy naturalistycznego „Whisplash”, ani psychodelicznego „Czarnego łabędzia”. Moc debiutu francuskiej reżyserki tkwi w niedopowiedzeniach. Na niespełna dwugodzinny seans przypada wielogodzinna rekonstrukcja fabuły w umyśle widza. Relacje między postaciami nakreślone są niemal szkicowo. Bez większego trudu można je zrozumieć, ale nie konstruuje ich gruba, wyraźna kreska węglowych pociągnięć, a raczej delikatność akwareli. Podobnie rzecz ma się z fabułą między kolejnymi punktami zwrotnymi akcji.

Cały czas spędzasz w ciemnościach? Przeraża mnie, gdy nic nie widzę.

Najmocniejszym punktem tej historii jest pojawienie się w życiu Fuller Isadory (Lily-Rose Depp). Obie kobiety pochodzą ze Stanów Zjednoczonych, obie dążą do osiągnięcia podobnych celów. Sęk w tym, że kiedy Fuller latami walczy, niekiedy się poniża i cierpi w imię swojej sztuki; kiedy rywalizuje nie tylko z prawami rządzącymi światem artystów, ale ze światem w ogóle, a nawet ze swoim pozbawionym lekkości ciałem; Isadora wybiera drogę na skróty. Młoda, pełna uroku, subtelna i delikatna wykorzystuje swoje atuty, by manipulować innymi. Jej sukcesy to nie efekt ciężkiej pracy, a zachwyca nie mniej niż Fuller na scenie. Co więcej, poza deskami teatru, również radzi sobie bez problemu. To niesprawiedliwość czy wskazówka dla tych „niestworzonych dla sztuki”?

– Widziałeś ją? Uważasz, że się pomyliłam? Odpowiedz mi. Popełniłam błąd?

– Wątpię, abyś kiedyś spotkała kogoś, kto bardziej cię zrani.

Film robi wrażenie na poziomie wizualnym, ale nie jest to zachwyt bazujący na przepychu, a raczej na wysublimowanej oszczędności kadrów. Niczym paryscy moderniści Di Giusto bawi się oświetleniem, wykorzystuje nowatorskie osiągnięcia przełomu XVIII i XIX wieku oraz dostrzega estetyczną wartość w różnicach faktur, ciężkościach, konfrontowaniu wnętrz i otwartych przestrzeni. Ogromne wrażenie robi również taniec głównej bohaterki. Bez problemu można wczuć się w widownię tamtych czasów i zrozumieć, dlaczego Fuller nie schodziła z afiszy Folies Bergère.

Debiut Stéphanie Di Giusto uwodzi niedopowiedzeniami i niejasnościami. Przytłacza też dramatyczną niesprawiedliwością świata, w której manipulacja i ciężka praca mogą przynieść te same, a przecież zupełnie niewymierne przy ocenie zaangażowania efekty. Jak na ironię brakuje „Tancerce” tego, czego brakowało Fuller w zestawieniu z Isadorą – naturalności i swoistego „niewymuszania” zainteresowania. Historia amerykańskiej artystki w tej formie wydaje się po prostu nieco wtórna. I chociaż sama w sobie robi pewne wrażenie, to trudno jej konkurować z – niekoniecznie bardziej – dramatycznymi historiami innych, poświęcających się dla sztuki artystów. Zabrakło w „Tancerce” tego nieuchwytnego, niemożliwego do wypracowania sztucznie czegoś, co ma w sobie i „Czarny łabędź” i „Whiplash”. Wciąż jednak warto film Di Giusto zobaczyć, choćby po to, by na nowo odkryć urok tańca serpentynowego.

Za przedpremierowy seans dziękuję: SOLOPAN. Premiera filmu już 23.12.2016

Alicja Górska