thor ragnarokCO ROBIMY NA WIDOKU
Już jakiś czas temu stało się jasne, że Marvel Cinematic Universe podążać będzie w wielu kierunkach jednocześnie. W ramach MCU powstają np. zarówno „poważne” filmy akcji, jak i cała masa utworów zgoła komediowych. Muszę jednak przyznać, że decyzją o zatrudnieniu do współpracy twórcy takiego, jak Taika Waititi – i to przy okazji najnowszej części przygód jednej z najważniejszych postaci w tym uniwersum, Thora – Marvel mi zaimponował.

Fabularnie „Thor: Ragnarok” stanowi bezpośrednią kontynuację kilku wcześniejszych filmów w uniwersum Marvela. Akcja toczy się niedługo po wydarzeniach ukazanych w „Doktorze Strange’u”, mniej więcej pomiędzy „Captain America: Civil War” a „Spider-Man: Homecoming” (choć precyzyjne ustalenie czasu narracji może być dość kłopotliwe). Okazuje się, że poza potężnym, spokojnym i bogatym królestwem Asgardu oraz dwójką skłóconych synów, Odyn zostawił po sobie również ukrytą przed (wszech)światem córkę oraz mroczne sekrety przeszłości. Hela, bo tak ma właśnie na imię, nie tylko doskonale zna owe stare dzieje, ale także miała w nich swój nielichy udział, za który to została wygnana i skazana na zapomnienie.

thor ragnarokKonfrontacja Thora i Lokiego z siostrą, do której zmierza centralna oś fabuły, stanowi zatem dramaturgiczny środek ciężkości. Jak doskonale wiecie ze zwiastunów, w przygodzie udział bierze również Hulk, a obserwowanie dynamiki jego relacji z Thorem to jeden z najmocniejszych punktów historii. Oprócz nich, na ekranie pojawia się parę nowych postaci. Wśród nich szczególnie istotne role przypadły w udziale Karlowi Urbanowi (Skurge), Tessie Thompson (Walkiria) oraz… Taice Waititiemu (udzielającemu głosu Korgowi). W swoich dotychczasowych kreacjach powracają natomiast m.in. oczywiście Chris Hemsworth (Thor), Tom Hiddlestone (Loki), Mark Ruffalo (Bruce Banner/Hulk), Idris Elba (Heimdall), Anthony Hopkins (Odin) oraz Jeff Goldblum (Grandmaster), który wreszcie doczekał się dłuższego czasu ekranowego – i bardzo dobrze, bo w scenach, w których występuje po prostu kradnie show. W postać głównej antagonistki, Heli, wcieliła się natomiast Cate Blanchette, odpowiednio mroczna i groźna w swojej kreacji. Od razu zaznaczę, że aktorsko wszyscy sprawdzili się naprawdę nieźle, mimo że wyzwanie, przed którym stanęli nie było – wbrew pozorom – łatwe.

Teoretycznie bowiem, jak już wspomniałem, „Thor: Ragnarok” stanowi kontynuację wcześniejszych filmów w MCU, w których mogliśmy poznać już część wątków i postaci, czy choćby zasadnicze ramy konwencji. Rzecz w tym, że dzieło Waititego jest jednocześnie komedią pełną gębą. Owszem, marvelowe kino superbohaterskie słynie z łączenia akcji z humorem, a od jakiegoś czasu coraz wyraźniej zmierza w stronę komediową z gorszym („Iron Man 3”) lub lepszym („Ant-Man”, „Spider-Man: Homecoming”, obie części „Strażników Galaktyki”) rezultatem, ale najnowszy „Thor” przechodzi pod tym względem wszelkie oczekiwania.

Kiedy trzy lata temu obejrzałem poprzedni pełnometrażowy film Taiki Waititiego, „Co robimy w ukryciu”, od razu urzekły mnie w nim świeżość w podejściu do tematyki wampiryzmu oraz lekkość żartu, który sączył się z ekranu. A sączył się gęsto i obficie, nie mniej obficie niż krew tryskająca wszędzie w podrzędnych horrorach o wampirach. W komizmie tego filmu było coś pociesznego, co w języku angielskim dobrze oddają trudne do przełożenia terminy dorky,quirky, nerdy czy geeky – jakiś taki rodzaj nieoczywistej, specyficznej, ciut hermetycznej wrażliwości. Przede wszystkim jednak, poszczególne gagi miały nad wyraz trafne puenty, świadczące o doskonałym (fanowskim, eksperckim?) wyczuciu konwencji kina wampirycznego. To samo zresztą można było powiedzieć o całej fabule „Co robimy w ukryciu”. Taika Waititi zapisał się więc w mojej pamięci jako sprawny reżyser, zabawny żartowniś, wyborny postmodernista i ktoś, kto potencjalnie może być po prostu fajnym kolesiem.

Czy udało się przenieść tego samego „ducha” na plan filmu przynależnego do jednej z największych franczyz na świecie? I tak, i nie. Gęsta sieć fabularnych i licencyjnych zależności, w jaką uwikłany jest „Thor: Ragnarok” wymusza podjęcie pewnych tropów, a tym samym rezygnację z całkowitej wolności kreatywnej. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że dla reżysera owa sieć była nie tyle brzemieniem, co paletą możliwości. Może właśnie dlatego nowemu „Thorowi” znacznie bliżej stylistycznie do „Strażników Galaktyki”, niż choćby do strasznie przeciętnego i nijakiego „Thor: The Dark World”. Mimo wszystko czuć, że to wciąż ten sam Thor, ten sam Loki, (prawie) ten sam Hulk i i reszta dobrze znanych bohaterów. Umiejętnie meandrując pomiędzy wątkami i estetykami, Waititi stworzył dzieło będące z jednej strony swoistą wypadkową superbohaterskiej konwencji w jej komediowym odcieniu, z drugiej zaś – czymś na wskroś oryginalnym.

– Jesteśmy tacy sami. Dwóch zapalczywych frajerów.

– Tacy sami? Hulk jak ogień. Thor jak woda.

– Raczej obaj jak ogień.

– Tylko Hulk jak ogień piekielny. A Thor jak zimne ognie.


Nawiązując do kiczu lat 80. XX wieku, reżyser przepuścił marvelowy świat przez kampowy filtr, wprowadzając go na nowe tory. A łatwo było popaść przy tym w pułapkę kopiowania stylu Jamesa Gunna, który przecież w „Strażnikach Galaktyki” eksploatował te same źródła nostalgii. Twórca trzeciego „Thora” idzie jednak o parę kroków dalej niż Gunn, parokrotnie przekraczając granicę absurdu po to tylko, by powracać do ram konwencji w pełnej glorii. To balansowanie iście karkołomne, ale opłacalne. W efekcie trudno byłoby zarzucić mu odtwórczość, a „Thor: Ragnarok”, choć wciąż jest częścią wielkiego multi-blockbusterowego projektu, utrzymuje jednak znamiona dzieła autorskiego. Aby to wszystko się udało, konieczna była nie tylko znajomość uniwersum, ale też zmysł wyczucia, którego Waititiemu nie sposób odmówić. Nawet w kwestii standardowego marvelowskiego cameo reżyser postanowił ciut się wyróżnić – na ekranie pojawia się oczywiście Stan Lee, ale jest to jeden z najsłabszych jego występów w MCU, za to w niespodziewanych mini-scenkach gościnnie występują również Matt Damon czy Luke Hemsworth, starszy brat tytułowego Thora. Mała rzecz, a cieszy.

Technicznie „Thor: Ragnarok” prezentuje się morowo, miodnie, klawo i niewąsko. I nie chodzi już nawet o jakość CGI, scenografii, charakteryzacji i innych warsztatowych elementów filmowego rzemiosła – pod tym względem Marvel przyzwyczaił nas już do poziomu adekwatnego do wysokości budżetu swoich produkcji. Innymi słowy, jest dobrze. O prawdziwej wartości filmu Waititiego świadczy to, ile szczerego „funu”, czystej zabawy stylistyką lat 80. ubiegłego stulecia udało mu się uchwycić. Począwszy od efektów akustycznych, poprzez prostotę gagów i „fajowski” rozmach poszczególnych scen, a skończywszy na mnogości kolorów, estetyce czcionki tytułu czy designie napisów końcowych – wszystko tu krzyczy głośno „RETRO!”, i to w doskonałym wydaniu.

Na osobną uwagę zasługuje też muzyka, za którą odpowiada przede wszystkim Mark Mothersbaugh. O genialnym wykorzystaniu „The Immigrant Song” Led Zeppelin jako powracającego leitmotif’u nie muszę chyba wspominać. Warto natomiast zaznaczyć, że na oryginalnej ścieżce dźwiękowej, obok instrumentów typowych dla kompozycji symfonicznych, wszędzie pobrzmiewają synthpopowe nuty, pięknie kontrapunktujące patos co bardziej dramatycznych tonacji (niczym brokat sypnięty na macho z grobowo poważną miną twardziela). Jakby tego było mało, gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi ilustracyjnymi melodiami pojawiają się utwory stylizowane na tradycyjną muzykę nordycką. Tym samym, na soundtracku filmu oddano hołd nie tylko popkulturze lat 80. XX wieku, ale także mitycznym praźródłom historii Thora. Doskonale współgra to z całym filmem, w którym pewnych ukłonów w stronę skandynawskiej mitologii również nie zabrakło.

Czy „Thor: Ragnarok” jest więc filmem idealnym? W żadnym wypadku. Strategia „przegięcia”, na którą zdecydował się Taika Waititi, momentami skutkuje poziomem lekkiej żenady, a niektóre żarty sprawiają wrażenie ciut wymuszonych. Są to jednak sytuacje, które wymienić mógłbym na palcach jednej ręki, a i to zapewne zrzucić można na karb subiektywnych odczuć. Troszkę razić mogą za to skróty narracyjne, zwłaszcza w części ekspozycyjnej i w finale, nieco osłabiające spójność opowiadanej historii. Nawet w tak „odjechanych” fabułach warto wszakże zadbać o to, by odpowiednio dać „wybrzmieć” poszczególnym zdarzeniom, tymczasem „Thor: Ragnarok” to zyskuje, to znów traci na dynamice w sposób zaburzający optymalny rytm rozwoju fabuły.

Podobnych mankamentów można byłoby zapewne wskazać jeszcze kilka, ale w zasadzie nie są one w stanie przysłonić zabawowego charakteru tego filmu ani umniejszyć warsztatowej sprawności reżysera i reszty twórców. „Thor: Ragnarok” to jeden z najlepszych filmów w Marvel Cinematic Universe, pokazujący doskonale, z jak dużą odwagą można podchodzić do komediowych konwencji w ramach tego uniwersum. Pod tym względem stanowi on niejako drugą stronę medalu, na którego rewersie znajdowałyby się takie filmy, jak „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” czy przede wszystkim „Logan”, a więc najlepsze przykłady „poważnego” podejścia do kina superbohaterskiego w wydaniu Marvela (kolejno: w ramach MCU i poza nim).

ocena 8

Kamil Jędrasiak