trolleDOBRE OBLICZE TROLLINGU
„Trolle” chciałem obejrzeć praktycznie od momentu ich premiery kinowej, a może i jeszcze wcześniej, ale dopiero Ińskie Lato Filmowe stało się dla mnie pretekstem, by wreszcie tę zachciankę zrealizować. I nie, nie jestem fanem zabawkowych trolli, stworzonych przez duńskiego producenta Thomasa Dama.

Owszem, wiem, że te zabawki podbiły swego czasu świat, sam zresztą bawiłem się nimi niekiedy u znajomych, a nawet miałem własną mini wersję takiego trolla, bodaj z jakiegoś automatu wypluwającego losowe fanty po wrzuceniu monety. Tym niemniej figurki z tej serii zawsze były mi w zasadzie obojętne. Co innego film – ten z kolei mocno mnie zaintrygował.

trolleSkąd to zainteresowanie? Ani zwiastuny, ani reklamy na billboardach, ani żadne inne materiały reklamowe nie zachęcały mnie do oglądania tak, jak osoba zaangażowanego w projekt Justina Timberlake’a. Zwłaszcza promujący „Trolle” utwór „Can’t stop the feeling” wrył mi się pod czaszkę na tyle mocno, że często nuciłem go pod nosem, a ilekroć słyszałem ten kawałek w radio albo na playlistach Spotify, podkręcałem głośność i mimowolnie zaczynałem tupać nogą lub tanecznie się kiwać. JT to współczesny Król Popu, godny duchowy spadkobierca Michaela Jacksona, którego twórczość, będąc kwintesencją muzyki popularnej i nie tracąc rozrywkowego charakteru, pozostaje wysmakowana, stylowa oraz daleka od tandety zalewającej główny nurt.

Jak owe przymioty mają się do udziału Timberlake’a w filmie kipiącym od kolorowej pstrokacizny i blichtru brokatu, zapytacie? O dziwo, całkiem nieźle do siebie pasują. Cenię sobie szeroko pojęte retro – trochę nostalgicznie, trochę kampowo, ale często dostrzegam we wskrzeszaniu dawnych estetyk jakąś wartość. Rzecz w tym, że aby sprawnie stylizować, trzeba to robić z wyczuciem. Tu „Trolle” sprawdzają się świetnie.

Animacje pokroju „Ralpha Demolki”, „W głowie się nie mieści” czy „Emotki. Film” przygotowały grunt pod produkcje operujące feerią barw wylewających się z ekranu w zatrważającym tempie. Szufladkę z disco-funkowymi soundtrackami otworzyły z kolei realizacje takie, jak genialny „Happy Feet: Tupot małych stóp” czy już nieporównywalnie mniej udane „Disco robaczki”. Twórcy „Trolli” najwidoczniej odrobili lekcje i zaczerpnęli z nich wszystkich inspiracje.

W filmie ograno wspomniany kolorowy przepych doskonale, również fabularnie, a jako znak rozpoznawczy dodano piękny, choć dziwacznie psychodeliczny świat wypełniony istotami i obiektami wyglądającymi tak, jakby były wykonane z filcu. Zadziwiająco szczegółowe obrazy generowane komputerowo skutkują niemal fotorealistycznymi przestrzeniami, ale DreamWorks Animation już nas do wizualnego uroku przyzwyczaiło. Król Popu osobiście dobrał piosenki na ścieżkę dźwiękową, gwarantując należytą jakość. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wszystkie kawałki wykonane są tu w nowych aranżacjach, no i należy przyznać, że ich polskie wersje wypadają całkiem nieźle, choć przegrywają z anglojęzycznymi odpowiednikami (wykonywanymi przez podkładających głosy bohaterom Annę Kendrick, Justina Timberlake’a, Zooey Deschanel i innych utalentowanych aktorów, których w obsadzie nie brakuje). Oryginalne kompozycje muzyczne, tzw. original score, to natomiast zasługa Christophe’a Becka, który ma na koncie już wiele sprawnie zrealizowanych projektów tego typu.

– Musisz śpiewać?

– Śpiewam, bo mam dobry nastrój.

– Musisz mieć dobry nastrój?

– A dlaczego nie?! Jutro o tej porze będę z przyjaciółmi.

Nawet najlepsza forma nie powinna jednak nigdy służyć tuszowaniu miałkiej treści. Na szczęście „Trolle” stanowią tu chlubny przykład filmu, który pozytywnie zaskakuje, nawet jeśli nie jest szczególnie odkrywczy. Ba! Może właśnie stąd pozytywne zaskoczenie, że nie próbuje być na siłę oryginalny. Wspomniane retro jest tu bowiem całkiem konsekwentne i obejmuje również treść, która malkontentom wydać się może wtórna i banalna, choć w istocie jest raczej uroczo klasyczna i naiwnie prosta. Oczywiście, że część rozwiązań (jak niektóre slapstickowe i rubaszne gagi) balansuje na granicy prostoty i prostactwa, ale również pod tym względem „Trolle” wydają się po prostu świadomie i celowo „oldschoolowe” – i bardzo dobrze! Dla miłośników postmodernistycznych gierek zresztą też znalazły się niewyszukane, ale fajne smaczki, pokroju nawiązań do „Kopciuszka” i innych znanych opowieści. Twórcy pomyśleli więc o wszystkich.

Skoro już mowa o historii – punktem wyjścia dla fabuły „Trolli” jest konflikt między trollami a bergenami. Ci ostatni podczas dorocznego święta zwanego Trollaliami żywią się tytułowymi stworkami. Bergeni wierzą, że zjedzenie trolla to jedyny sposób, by osiągnąć szczęście. „Trolle” bowiem wręcz emanują szczęściem i radością, a ich pozytywna energia przejawia się w zamiłowaniu do przytulania, tańca i innych wspólnych zabaw. Wyjątkiem jest tu Mruk, który, niczym Smerf Maruda, dystansuje się do reszty społeczności. Pewnego roku, tuż przed Trollaliami, trolle postanawiają jednak uciec. Niestety część z nich wpada w ręce bergeńskiej kucharki. Córka króla trolli, księżniczka Poppy, czuje się za pochwyconych odpowiedzialna i postanawia ruszyć im na ratunek do wioski bergenów, namawiając do pomocy również Mruka.

Ta prosta fabuła realizuje wiele znanych schematów, które prowadzą do równie prostego morału. Rzecz w tym, że to nie wada, a atut „Trolli”. Jasne, że całość jest w efekcie mocno przewidywalna, ale naiwna bezpośredniość ma swój niekwestionowany urok, a do tego stanowi doskonałą przeciwwagę dla innej filmowej adaptacji znanej franczyzy – „Angry Birds” z ubiegłego roku. Tego typu „polemiczna” wymowa jest ważna, zwłaszcza że ekranizacja gry „Angry Birds” była nie tylko głupia, ale i niebezpieczna ideologicznie, pogłębiając jedynie nieufność i wrogość wobec „obcych”, Innych.

„Trolle”, podobnie jak wcześniej np. „Zwierzogród”, próbują tę przepaść zakopać, pokazując, iż można żyć razem, w zgodzie. Szczęścia, na którym przecież wszystkim zależy, nie zdobywa się bowiem kosztem innych, a co najwyżej z ich pomocą. Podobnie jak „Happy Feet”, natomiast, „Trolle” uczą również świadomego dystansu do bezrefleksyjnie pojmowanej tradycji. Zatem zamiast uparcie tkwić „przy swoim”, walczyć i dystansować się wzajemnie, należy wyrobić w sobie zdolność krytycznego myślenia i oceniania sytuacji, szukać porozumienia oraz wzajemnie sobie pomagać – to ważne przesłanie, zwłaszcza na dzisiejsze czasy.

ocena 7

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 1-2/2017

Kamil Jędrasiak