Yves Saint LaurentTOKSYCZNOŚĆ LUDZI WIELKICH

Trudno byłoby o mnie mówić, jak o wielkiej fance mody. Jasne, zdarzy mi się wpisać w trend, kupić coś na topie, przejrzeć stylizacje czy nowinki z wybiegów; ale dzieje się to raczej w celach informacyjnych niż z powodu dążenia do bycia ikoną stylu. Nie pomyślcie o mnie źle, staram się nie wyglądać jak łachudra, niemniej nie poświęcam temu tyle czasu i finansów, co niektórzy. Do francuskiej produkcji w reżyserii Jalila Lesperta podeszłam więc ostrożnie. Może dlatego, że nie znałam biografii Yvesa i kojarzyłam go jedynie z drogich sklepów, które i tak są zazwyczaj poza moim zasięgiem? Błąd, błąd, błąd.

Paryż u schyłku lat 50. Młody Yves Saint Laurent (Pierre Niney) został właśnie asystentem mistrza Diora. Okrzyknięty cudownym dzieckiem święci sukces za sukcesem. Życie to jednak nie tylko praca. W jego rodzimym państwie, Algierii, toczy się wojna. Yves musi mierzyć się więc z troską o swoich najbliższych. Dotykają go również represje związane z uchylaniem się od poboru do wojska. Jego życie osobiste to także plątanina kłopotów i nieokiełznanych namiętności. Wkrótce wiąże się z Pierrem Bergé (Guillaume Gallienne); Dior umiera, a jego miejsce zajmuje młody Yves; u młodego projektanta diagnozowane są problemy psychiczne. Cudowne dziecko odbija się od przesadnie troskliwego partnera, oczekiwań świata, używek, coraz bardziej niebezpiecznego seksu, własnych ograniczeń i miłości – do rodziny, przyjaciół, Pierra i… mody. W życiowej podróży towarzyszą mu piękne kobiety (m. in. Victoire Doutreleau grana przez Charlotte Le Bon, czy Betty Catroux, w którą wcieliła się Marie De Villepin) i równie intrygujący mężczyźni (np. Karl Lagerfeld, którego odtwórcą jest Nikolai Kinski).

Yves Saint LaurentBiografie filmowe nie są dla twórców najłatwiejszym zadaniem. Jak zresztą mogłyby być, gdy wymagają streszczenia kilkudziesięciu lat w dwóch godzinach obrazu? Reżyser i scenarzysta muszą więc znaleźć odpowiedni punkt zaczepienia, coś, co będzie znakiem rozpoznawczym dla produkcji i omawianej postaci. Dla „Yvesa” wybrano melancholię, niedopowiedzenie, artystyczne szaleństwo i wszechobecne wrażenie chylenia się ku końcowi.

Film kręcony jest z perspektywy Pierre’a, zaraz po śmierci Yvesa. Kolejne kadry opatrzone są komentarzami kochanka projektanta. A są to komentarze bolesne i trudne, bo sam Yves człowiekiem łatwym nie był. Pierre zresztą wydaje się głównym bohaterem tego filmu. I nie chodzi wyłącznie o to, że Guillaume Gallienne spisuje się w swojej roli doskonale, prezentując widzom szeroki wachlarz emocji – przede wszystkim gotowości do poświęcenia dla ukochanej osoby, nawet za cenę siebie samego – ale o to, że właśnie Pierre trzyma Yvesa w pionie. Mężczyźni zdradzają się i kłócą, ale projektant nigdy nie traci swojego towarzysza. Pierre potrafi być chłodny, stanowczy i brutalny, kiedy wymaga tego sytuacja. Yves jest jednak artystą. Nie tylko bywa, że starań partnera nie docenia, ale zwyczajnie ich nie akceptuje, co manifestuje nawet ciosem w twarz. Jest jedna szczególnie znamienna dla ich relacji scena, kiedy Saint Laurent mówi: „Kocham go, ale to ty jesteś miłością mojego życia”. Dlatego właśnie Pierre jest główną postacią biografii Yvesa. To on wyciągał go z odmętów własnego szaleństwa, narkotycznych i alkoholowych fal, chwil autodestrukcji. Gdyby nie Pierre, Yvesa takiego jak dziś by nie było. A tak przynajmniej zdaje się mówić film.

Poświęciłam do tej pory wiele linijek opisowi dramatu Pierre’a, zapominając o dramacie samego projektanta. Yves nie krył się nigdy ze swoim homoseksualizmem, co nie wydaje się szczególnie rozważne, zważając na to, że w Algierii „bycie homo, to jak bycie przestępcą”. Zmagał się też z zaburzeniami psychicznymi, co akurat Pierre’owi Niney zdaje się wychodzić bardzo autentycznie. Widz dostrzec może przemianę w jego sposobie mówienia, chodzenia i ogólnej ekspresji.

Film nie posiada jasnego podziału. Kolejne elementy życiorysu wprowadzają następujące po sobie sezony i kolekcje. Czasowe niedopowiedzenie, które widz może śledzić jedynie w głowie, analizując ulokowanie w czasie kolejnych projektów, dodaje jedynie produkcji uroku. A może nie uroku? A może po prostu melancholii? Wydaje się bowiem, że Yves starzeje się nagle i nagle umiera, a Pierre gubi się i plącze – we własnym życiu tu i teraz i w historii, którą stara się opowiedzieć.

Thomas Hardmeier stworzył piękne, wyraźnie dopracowane zdjęcia. W zależności od życiowego etapu Yvesa, różnią się one od siebie kolorem i wyważeniem – początkowo są to jasne barwy, błękity i biele oraz symetryczne kadry. Jednak później świat cudownego dziecka się zmienia. Staje się ciemniejszy, ale również obfitujący w wyraźniejsze barwy. Yves odrywa się od klasyki, usamodzielnia się i uniezależnia od spuścizny Diora. Wkracza też w życie fleszy i mody. A kamera jest wszędzie i stara się stopić z tłem.

Nie mniej intrygująca jest również muzyka w „Yves Saint Laurent”. Ibrahim Maalouf stworzył kompozycje, które chwytają za serce, a właściwie ściskają je boleśnie, wyciskając łzy z oczu i duszy – jakkolwiek pompatycznie to nie brzmi – widza. Byłam (jestem) oczarowana (zaczarowana).

Pewna jestem, że znajdą się tacy, którzy krytykować będą bardzo silnie „Yvesa Saint Laurenta”. Nie jest to bowiem biografia typowa, odchodzi nieco od schematu gatunku, opiera się na niedopowiedzeniach zamiast wykładać wszystko jasno. Film stanowi niejako odbicie introwertycznej osobowości projektanta. Tak, jak wielu nie rozumie introwertyków w życiu codziennym, tak wielu nie zrozumie filmu o takich charakterach. Kontrowersyjne wydadzą się również z pewnością sceny pocałunków i seksu par homoseksualnych. Chociaż to akurat bawiłoby mnie bardzo – jeśli ktoś na homoseksualizm reaguje pogardliwym „fuj”, to po co w ogóle ogląda film o projektancie mody, skoro już nawet stereotyp mówi „moda = homoseksualizm”? Dla homofobów mam więc prostą radę: nie oglądajcie. A dla całej reszty świata: chłońcie prawdę o destrukcyjnej i budującej sile miłości i namiętności.

 

Alicja Górska