zakwakaniKWACZE OPOWIEŚCI
„Zakwakani” w reżyserii Victora Lakisova to przedziwny film. Z jednej strony sprawia wrażenie tandetnej animacji wyprodukowanej tylko dla zbicia umiarkowanego hajsu, zanim widzowie zorientują się, jaki to przeciętniak. Z drugiej zaś – momentami prezentuje się jak pierwszoligowy hicior od Disneya albo raczej Blu Sky Studios.

Skąd taka nierówność? Nie mam pojęcia. Może to kwestia problematycznej współpracy pomiędzy twórcami. Warto bowiem podkreślić, że mamy do czynienia z koprodukcją amerykańsko-chińsko-rosyjską. Jedno jest pewne: „Zakwakani” nie są filmem ani wybitnie dobrym, ani wybitnie złym. Trochę szkoda, bo wybrane atuty tego tytułu dawały perspektywę ciepłego przyjęcia – kto wie, może nawet czyniąc zeń kandydata do Oscara. Tymczasem jedyne, co otrzymujemy, to względnie przyjemne oglądadło, pozostawiające po sobie gorzkie wrażenie zmarnowanego potencjału.

zakwakaniFabuła „Zakwakanych” krąży wokół trzech grup bohaterów: kaczek mandarynek, kaczek krzyżówek i ludzi. Choć w zasadzie grup jest nawet więcej, bo wśród ludzi również wskazać można pewną różnorodność. Akcja zaczyna się w chwili, gdy do rezerwatu kaczek mandarynek, których aparycja i otoczenie stylizowane są na średniowieczne feudalne Chiny, dociera eskadra wojskowych kaczek krzyżówek, przywodzących z kolei na myśl amerykańską armię czasów drugiej wojny światowej lub wojny wietnamskiej. Jednocześnie do pobliskiej wioski ludzi przybywa tajemnicza kobieta ubrana w gorset, który wygląda, jakby wyciągnięto go wprost z XIX wieku.

W efekcie, trudno określić czas akcji „Zakwakanych”, a nie ułatwia tego ani „bambusowy tablet”, na którym główny bohater gra w gry wideo, ani masa steampunkowych gadżetów. Pradawna księga mandarynek głosi, że żyje wśród nich wybraniec zwany Kaczym Synem, a jego zadaniem jest podtrzymywanie ciągłości cyklu słonecznego. Przepowiada ona również nadejście mrocznego posłańca zła, mającego zaburzyć to zadanie, zaś jego pojawienie się zwiastować ma zmniejszenie Słońca do rozmiaru groszku. Jak łatwo się domyślić, nagłe nagromadzenie nowo przybyłych nie jest więc przypadkiem.

Zarówno estetycznie, jak i fabularnie, w „Zakwakanych” „dzieje się”, i to naprawdę sporo. Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której odrobina rozkojarzenia, kilka niedosłyszanych linijek tekstu czy chwilowe „zawieszenie” sprawia, że nagle któryś wątek traci na wyrazistości albo nawet spójności, bo np. umknęło naszej uwadze kilka sekund, w których wyjaśnione były motywacje którejś postaci, szczegóły któregoś planu albo po prostu informacja ważna dla dalszego rozwoju danego wątku. W utworze Lakisova wszystko wydaje się jakby „skondensowane”. Do takiego stopnia, że z tego jednego filmu dałoby się spokojnie zrobić miniserial. A przy całym zawrotnym tempie narracji – również dialogów – łatwo się w tym wszystkim pogubić.

Tu należą się dwa słowa komentarza, dla jasności. Po pierwsze, to nie jest tak, że fabuła „Zakwakanych” jest jakoś szczególnie trudna. Otóż nie, jest wręcz banalnie prosta i sztampowa. Ale nagromadzenie postaci i mnogość wątków pobocznych nieco komplikują odbiór, zwłaszcza przy dynamice narracji. A dodatkowych mini-historii nie brakuje. Obok głównej intrygi śledzimy m.in. rozwój zauroczenia policjanta, podstępne plany dwójki cwaniaczków czy wątek romantyczny w stylu Romea i Julii.

Po drugie, to również nie jest tak, że każda linijka tekstu ma tu ogromne znaczenie dla zrozumiałości intrygi. Wręcz przeciwnie! Nagromadzenie głupawych, z zamierzenia zabawnych tekstów (swoją drogą, autorzy polskiego tłumaczenia przekroczyli chyba granicę zakamuflowanej wulgarności) sprawia, że w którymś momencie łatwo potraktować część z nich jak biały szum. Razem z kilkoma bardziej lub mniej udanymi docinkami, nietrudno stracić zatem również cenną informację fabularną, która – jak na złość – raczej już nie zostanie powtórzona. Jedna z podstawowych zasad opowiadania historii, tzn. redundancja istotnych treści, została zatem w „Zakwakanych” zignorowana.

Na szczęście nie psuje to całkowicie satysfakcji z poznawania fabuły. Ta rozwija się całkiem interesująco, a jej główny atut zasadza się nie tyle na samym rozwoju wydarzeń (jak już wspomniałem, dość przewidywalnych), lecz na napięciach pomiędzy poszczególnymi bohaterami. I tu nie obeszło się bez kilku zgrzytów, ale jest parę scen, na które się czeka z zaciekawieniem, więc zasadniczo całość się broni.

Interesujący jest natomiast jeden wątek przewijający się przez cały film, a mianowicie zróżnicowane podejście do gier wideo. Dla jednych to strata czasu, którą można wykorzystać dla odwrócenia uwagi. Dla innych – źródło inspiracji do działania i kreatywnego myślenia. Szkoda, że nie wyeksponowano tego wątku ciut mocniej, a przy tym w nieco bardziej przemyślany sposób. Skąd bowiem zależności pomiędzy strategią gry w ulubioną grę głównego bohatera a sposobem radzenia sobie z bronią posłannika zła? Tego się niestety nie dowiadujemy.

Wracając do kwestii formy, warto wyjaśnić, na czym polega jej nierówność w „Zakwakanych”. Otóż, przykładowo, modele oraz animacja ruchu postaci sprawiają wrażenie nieco niedzisiejszych i niezbyt atrakcyjnych (wyjaśni mi ktoś, dlaczego wszystkie psy są częściowo zielone?!), ale już same lokacje, wygląd wody czy sekwencje zniszczeń robią bardzo pozytywne wrażenie. Również działanie różnych pojazdów czy mechanizmów ma swój urok, który mnie niechybnie kojarzył się z animacjami europejskimi, miejscami nawet z animacją poklatkową. Wizualnie otrzymujemy więc produkt wzbudzający dość ambiwalentne odczucia.

To samo dotyczy zresztą muzyki, bo chociaż na ścieżce dźwiękowej znalazło się kilka świetnych utworów, to brakuje jakiegoś sensownego klucza ich doboru albo chociaż konsekwentnego i przemyślanego ich użycia. Żołnierskie krzyżówki, na przykład, pojawiają się przy wtórze wojskowych przyśpiewek oraz „Who let the dogs out” MC Hammera, później natomiast, zamiast jakiegoś fajnego motywu stworzonego dla nich na potrzeby filmu, w ich scenach zwykle wybrzmiewa kawałek „Come with me now” zespołu Kongos. Dlaczego więc nie pierwszy utwór, przy którym je widzimy? Podobnych, trudnych do wyjaśnienia decyzji podjęto przy „Zakwakanych” znacznie więcej.

Na szczęście niektóre z nich zaowocowały fajnymi rezultatami. Wielki „bezczas” produkcji czyni ją bardziej uniwersalną, a przy przesłaniu mówiącym o zdolności do porozumienia (wprawdzie przeciw wspólnemu wrogowi), jest to jednak atut. Podobnie obecność wspomnianej wcześniej steampunkowej estetyki. Miło, że pojawiła się ona w mainstreamie adresowanym do młodych widzów, bo dotąd nie było zbyt wielu takich filmów. Pozytywnym zaskoczeniem może być też ostatnia scena przed napisami (warto bowiem podkreślić, że i w trakcie napisów są sceny dodatkowe), ponieważ wybrzmiewa w niej nieśmiało przesłanie, że nie tylko uroda się liczy. Podobnych plusów można byłoby wskazać w „Zakwakanych” więcej. Tym bardziej zatem przykro, że wszystkie te fajne pomysły nie doczekały się równie udanej realizacji.

 

Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer 7/2017

Kamil Jędrasiak