GŁOS SERCA PONAD WSZYSTKO
Myli się ten, kto uważa, że komedie romantyczne i romanse ogląda się dla pocałunków oraz randek pary głównych bohaterów. Filmy te mają w człowieku zbudować pewność, co do podejmowanych nawet intuicyjnie decyzji i podważyć rozumowe podejście do życia. Zachęcają, by po prostu czuć i marzyć. Zwieńczeniem tego procesu odkrywania swojej pierwotności jest rzecz jasna randka czy pocałunek głównych bohaterów, ale to tylko symbol. Metafora tego, że powinniśmy wsłuchiwać się w nasze wnętrz tak, jak bohaterowie „Żółtych cytrynek” wyreżyserowanych przez Teresę Fabik.

Historia to klucz do sukcesu na rynku filmowym (poza specyficznym wyjątkami, oczywiście). Scenariusz do tej produkcji napisany został przez niejakiego Vasę (tak naprawdę Larsa Yngve Johanssona) na podstawie powieści o tym samym tytule, autorstwa Kajsa Ingemarsson. Dla mnie scenarzystę wielce tajemniczego, bo polskie strony szerszych informacji o nim nie przekazują, a języka szwedzkiego nie znam. Nie zmienia to jednak faktu, że od owego tajemniczego, niemalże pięćdziesięciolatka, twórcy np. amerykańscy, którzy szczególnie zasypują rynek komediami romantycznymi, mogliby się sporo nauczyć. Ale do rzeczy.

żółte cytrynkiAgnes (Rakel Wärmländer) to sympatyczna dziewczyna, która trochę w życiu pobłądziła. Spotyka się z muzykiem rockowym, który najwyraźniej ją wykorzystuje i pracuje jako kelnerka, chociaż doskonale gotuje. Po niecodziennym wypadku w kuchni traci jednak i tę pracę. Próbuje szukać pocieszenia w ramionach ukochanego Tobiasa (Richard Ulfsäter) ale ten, jak się okazuje, znalazł już sobie na jej miejsce cycatą blondynkę. Agnes robi więc to, co każda rozważna kobieta w takiej sytuacji – idzie z przyjaciółką, Lussan (Josephine Bornebusch), do baru. Kiedy pijana próbuje wejść do domu sąsiada, Davida (Sverrir Gudnason), i myśli, że może być tylko gorzej, na horyzoncie zaczyna się przejaśniać. Kalle (Eric Ericson) – były kucharz w restauracji, w której pracowała Agnes – chce żeby została jego wspólniczką. Dziewczyna stawia wszystko na jedną kartę. Ale czy będzie w stanie zaryzykować dla restauracji miłość, przyjaźń i relacje rodzinne?

Dobrze, może nie brzmi to szczególnie oryginalnie, ale obiecuję, że o wielu zwrotach akcji nie wspomniałam. Poza tym, czasami zbudowanie obrazu z klisz, tworzy nową jakość. Dla mnie ten film nową jakość reprezentuje – jakość naturalności, logiczności zachowań i dużego stopnia prawdopodobności, przy jednoczesnym marzycielskim charakterze.

Trudno mi ocenić grę aktorską Szwedów, jeżeli chodzi o ich wczucie się w rolę, czy zawieranie w słowach odpowiedniej dawki emocji. Zbyt mało szwedzkich filmów widziałam, a z samą Szwecją miałam w życiu tyle wspólnego, że kupiłam w Ikei kilka mebli. Mimikę w „Żółtych cytrynkach” mają jednak aktorzy przyjemną, jasno określającą charaktery kolejnych postaci. Na twarzy Agnes maluje się więc wyraźnie zagubienie i niezdecydowanie oraz przyjazna osobowość; Tobias to wielki dzieciak, lekkoduch, niezdolny do poważnego związku i zaangażowania; Lussan jest typem uwodzicielki, szukającej tego jedynego; a David… David to ktoś skrzywdzony i rozpaczliwie poszukujący akceptacji.

W tym wszystkim jednak pierwsze skrzypce gra kuchnia (tak, tak, pewnie dlatego film mi się spodobał, bo sama przecież smakuję, bloguję i „przepisuję”). Bohaterowie poddają refleksji znaczenie nowomodnych trendów i imponowanie własnemu kulinarnemu światkowi, porównując to wszystko z kuchnią domową, pełną serca i klasycznych smaków. Zastanawiają się, czy chłodna nowoczesność zawsze musi być lepsza od ciepłej tradycji. I chociaż ja sprawę traktuję dosłownie, to, to wszystko, co dzieje się w filmowej kuchni, jest przecież metaforą codzienności. Postaci stawiają pytania sobie i nam, widzom, czy warto dostosować się do oczekiwań świata. Rozważają, czy lepiej nie ryzykować i płynąć z prądem, czy może jednak pod prąd i stawiać wszystko na jedną kartę – wstając i krzycząc „Tu jestem! Nie zgadzam się z wami. Wybieram własną drogę. Bo to moje życie. Jedyne życie.”

Mogłabym powiedzieć, że „Żółte cytrynki” są świetne, że chwytają za serduszko, a para głównych bohaterów swoją nieporadnością, rozbraja mnie totalnie, więc i Was powinna. Ale niczego Wam, moi drodzy, nakazać nie mogę. I to właśnie jest piękne. Rzecz wspaniała, że wybrać możecie własną drogę. Niech więc Wam Wasze serduszko podpowie, czy warto się skusić na przeuroczą, szwedzką komedię romantyczną, a ja szepnę mu tylko, że według mnie warto. Naprawdę.

Alicja Górska