biedni ludzie z miasta łodziPERWERSYJNE GETTO
O łódzkim getcie, w porównaniu do ilości opracowań na temat innych miejsc izolacji Żydów,  pisze się niewiele (z ważniejszych książek przychodzi mi do głowy jedynie „Fabryka muchołapek” Andrzeja Barta), mimo iż przetrwało najdłużej ze wszystkich znajdujących się na terenach Polski. Wielka szkoda, że po tak długim oczekiwaniu na rozprawienie się z historią zagłady Żydów w Łodzi, to właśnie Szwed, a nie żaden z polskich literatów podjął się tego zadania.

Steve Sem–Sandberg to pisarz, dziennikarz i krytyk literacki, jak dotąd znany z fabularyzowanych obrazów trzech kobiet: Ulrike Meinhof, Lou Andreas-Salome oraz Mileny Jesenskiej. Polscy czytelnicy mogli podziwiać kunszt jednego z najgłośniejszych w Szwecji pisarzy, poprzez studiowanie dwóch z trzech wyżej wymienionych utworów: „Revensbruck” (o Milenie Jeseneskiej) oraz „Teresa” (o Ulryce Menhof) oraz mających w Polsce premierę w styczniu zeszłego roku „Wybrańców”. Wcześniejsza sława jest jednak niczym w porównaniu z tą, jaką przynieśli mu „Biedni ludzie z miasta Łodzi”.biedni ludzie z miasta łodziW moim odczuciu, wbrew powszechnie krążącym opiniom „Biedni ludzie z miasta Łodzi” nie są historią Chaima Mordechaja Rumkowskiego – samozwańczego króla getta – nie są także opowieścią o młodym Adamie Rzepinie. Być może bardziej adekwatnym tytułem dla utworu Sandberga byłby „biedne dzieci” zamiast „biedni ludzie”, ponieważ to właśnie dzieci wysuwają się na pierwszy plan powieści. One są powodem dramatów rodzinnych oraz śmierci; to je dotyka najboleśniej piętno różnego rodzaju zwyrodnień: pedofilii czy prostytucji. Wojna zmusza je też do przedwczesnego dorastania. Zajmują się młodszym rodzeństwem lub innymi chorymi (czy z różnych powodów niedysponowanymi) członkami rodziny, poszukują opału, potrafią kraść i nie dać się okradać, słowem: dostosowują się do rzeczywistości, w której zmuszone są żyć. Inne dzieci getto przekształca w pozbawione zasad, amoralne i przepełnione nienawiścią do wszystkich bez wyjątku potwory. Pierwsi i drudzy kończą jednak tak samo. Konają majacząc, popadając w obłęd; umierają albo czeka je wywózka lub rozstrzelanie na miejscu.

Życie samego Rumkowskiego także kierowane jest sytuacją dzieci. Oto, nic nieznaczący agent ubezpieczeniowy, który przemocą zmusza ludzi do korzystania ze swoich usług, nagle przechodzi przemianę. Gdy ratuje pierwsze dziecko, małą dziewczynkę i grożąc jednemu ze swoich klientów lokuje ją w jego domu, odnajduje sens życia – opiekę nad sierotami. Byłoby to godne pochwały, gdyby nie przerażające, okrutne i odpychająće zapędy Prezesa, czyli gwałty na kilkunastoletnich dziewczynkach i zmuszanie jeszcze młodszych chłopców (nawet zaadoptowanego syna Stasia) do chorych zabaw we wzajemne masturbowanie.

Tu właśnie książka Sandberga traci na wartości. Po co ta pornografizacja zagłady żydowskiej? Czy ta tragedia sama w sobie nie jest wystarczająca? Po co opisy wysmarowanych powidłami śliwkowymi palców Prezesa wpychanych Stasiowi do gardła, co zmusza go do wymiotów, a Rumkowskiego zbliża do orgazmu? Czemu służyć ma opis tych samych członków, tym razem pokrytych zjełczałym masłem i wciskanych w odbyt chłopca? Nie twierdzę, że ukazywane wydarzenia nie mogły mieć miejsca, ani, że nie powinno się o nich mówić. Niemniej podteksty i obrzydliwe sceny serwowane czytelnikowi z taką dokładnością, sprawiły, że getto u Sandberga ma perwersyjny, erotycznie wypaczony wymiar.

To, że ludzie głodują i umierają, czy że się ich wywozi, to może jeszcze i da się wytrzymać. Ale co zrobić z ciszą, co zrobić z tą całą straszliwą ciszą?

Nie jest to jedyne zaskoczenie, jakiego doświadczyłam podczas lektury „Biednych ludzi z miasta Łodzi”. Budzącymi zdziwienie były również sceny o charakterze niemal metafizycznym jak np. spotkanie Heleny Rumkowskiej z Marą, rzekomą uzdrowicielką. Opisy promieniującego światła, gdy księżna dotyka tę dziewczynę o nieznanym nikomu pochodzeniu. Jej krzyk w języku, którego początkowo nikt nie potrafi nazwać.

Przerażający w łódzkim getcie jest brak ruchu oporu, chociaż ten aspekt należy do prawdy historycznej. Sandberg pisze o konspiracyjnym słuchaniu radia i notowaniu zasłyszanych informacji, o „strajku zupowym”, ale nikt się w łódzkim getcie nie zbroi. Wszyscy czekają. Czekają aż przyjdą Rosjanie i wybawią ich spod jarzma Niemców. Gdy Adam bierze do ręki pistolet (bezwartościowy, bo bez naboi, ale jednak) wyrwany z martwych palców Wernera Samstaga jest to pierwszy raz, gdy przez myśl (myśl! A przecież od tego do czynów jest tak daleko!) przechodzi mu możliwość zemsty. Zaraz jednak buntuje się przeciwko sobie – przecież nie jest mordercą, nie będzie upodabniał się do Niemców. Tak, więc, gdy w Warszawie Żydzi się zbroją, w Łodzi pokornie czekają na wolność.

Trudno mi dywagować na temat merytorycznej zawartości opowieści. Moja, podstawowa jak mniemam, wiedza historyczna jednak nie krzyczała i nie burzyła się, więc zakładam, że rażących przekłamań w książce Sandberga nie ma. Wiem jedynie o nieścisłościach związanych z pedofilią Prezesa. Jedni twierdzą, że to wierutne kłamstwo i mimo posiadania licznych wad, Chaim Mordechaj Rumkowski nie molestował dzieci. Inni są zdania, że w tamtym okresie słowo „pedofilia” nie było powszechnie znane i używane, więc nawet, jeżeli „król getta” miał tego typu skłonności, to nie istnieją dokumenty, które mogłyby je potwierdzić.

(…) chodzi o to, żeby utrzymać te świnie na takim poziomie, że mają trochę, ale nigdy żeby wystarczyło. Kiedy pracują cały czas myślą o żarciu i ta myśl, że zaraz coś zjedzą, zmusza ich, żeby dali jeszcze trochę, zmusza do jeszcze jednego wyrzeczenia, cały czas na granicy przetrwania, ale nigdy naprawdę już tam, tylko na granicy, Rumkowski, na granicy… Rozumiecie?

Autor, mimo wszystko, nie pokusił się o ocenę Rumkowskiego – nie nadał mu ani charakteru bezwzględnej bestii, ani sługusa Niemców, ani dobrodzieja narodu – tym samym raz jeszcze, wywołując burzę dotyczącą oceny działań i zamiarów Prezesa. Czy, tak jak twierdzi np. Wiktor Marzec, Rumkowski nieprzypadkowo został wybrany na przełożonego starszeństwa Żydów i miał spójny, racjonalny plan ratowania mieszkańców getta? A może racja leży po stronie Adolfa Rudnickiego, który upatruje w nim jedynie tyrana uzależnionego od władzy?

Nie mogę Sandbergowi zarzucić braku talentu literackiego. Sposób pisania Szweda przykuwa uwagę, wrzuca wręcz w wir wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat, zmusza do emocjonalnego zaangażowania. Nawet po zamknięciu książki i zakończeniu lektury, pozostaje w czytelniku rysa – jest naznaczony. Choćby próbował się ukryć przed obrazami tak wyraźnie malowanymi przez Sandberga i zapomnieć je, już mu się nie uda. Przed oczami wciąż będzie widział klitkę Maman ze ścianami pokrytymi jej odchodami; Lidę stojącą w drzwiach Zielonego Domku – nagą i siną z zimna; Adama Rzepina na poły w stanie euforycznego uniesienia i zaskoczenia, gdy wybawiciele Rosjanie posyłają mu serię z karabinu maszynowego i już wie, że umrze z twarzą unurzaną w błocie.

„Biedni ludzie z miasta Łodzi” to nie książka dla wszystkich. Nie poleciłabym jej wielbicielom opasłych historycznych tomów, gdyż zdecydowanie ma ona więcej z powieści, niż z literatury faktu. Czytając ją należy mieć świadomość trudności jednoznacznej oceny Rumkowskiego – bez tego można wpaść w pułapkę uproszczeń, a nawet błędnej, zbyt surowej, oceny. „Biedni ludzie z miasta Łodzi” nie zasługują też na miano przemyślanie skrojonego bestselera. Tak, Sandberg stosuje proste chwyty znane od wieków – zaszokować, zniesmaczyć i zawiesić czytelnika w przestrzeni, gdzie jednoznacznej oceny dokonać nie można – niemniej trudno byłoby nie dostrzec w kontekście podobnej tematyki, wartościowej mocy zachęcającej do pobudzenia pewnych dyskursów na nowo. Niestety to, co przyniosło mu sławę dzisiaj (opisy wprawiające w osłupienie nawet wytrawnych czytelników), pogrzebało jego marzenia by owa opowieść stała się dziełem ponadczasowym.

Alicja Górska