dzień dobry, północyWITAJ, NIEPEWNOŚCI
Każdego dnia podejmujemy decyzje, które wpływają na naszą przyszłość. Czasami nawet jedno słowo może mieć kolosalne znaczenie. Zmierzamy ku jakiemuś punktowi, wyznaczamy sobie jakieś cele i dopiero, kiedy stajemy na podium naszych marzeń, zastanawiamy się nad znaczeniem dróg, których nie wybraliśmy. Nad ludźmi, których odtrąciliśmy. Nad szansami, które odrzuciliśmy. Zwykle te wątpliwości zagłusza szum świata – trajkotanie otoczenia, buczenie telewizora, wszechobecny zgiełk i hałas – który przyćmiewa wszelkie wewnętrzne monologi. Ale co stałoby się, gdyby świat nagle zamilkł, a my mielibyśmy tylko siebie i czas? Tak, jak bohaterowie „Dzień dobry, północy” Lily Brooks-Dalton?

Zakochałam się w tej książce od pierwszego wejrzenia. Minimalistyczna czcionka na tle pustelniczego krajobrazu dalekiej północy z rozgwieżdżonym metalicznym tuszem niebem i wyróżniającym się kontrastową barwą namiotem – w rytm takiej estetyki bije moje serce. Już sam kosmos zresztą by wystarczył, bowiem to miłość do gwiazd i strach przed ich złudną trwałością, dyktują moje podejście do świata i życia. Nie bez powodu znalazły w końcu miejsce na moim ramieniu w formie tatuażu. Samotność na świecie i pośród światów – właśnie to uderza przy kontakcie z okładką „Dzień dobry, północy”.dzień dobry, północy

Streszczenie fabuły powieści Brooks-Dalton mogłoby budzić natychmiastowe skojarzenia z literaturą postapokaliptyczną. Mamy tutaj bowiem dwie niemal odrębne historie, które splata ziemska katastrofa. Jaka to katastrofa? Tego nie wie, ani tkwiący na dalekiej północy naukowiec u schyłku życia, ani załoga Aetheru – statku kosmicznego, który wraca właśnie z misji badawczej Jowisza i traci nagle kontakt z macierzystą planetą. Katastrofa zresztą nie ma tu żadnego znaczenia. „Dzień dobry, północy” to bowiem nie opowieść science fiction o zagładzie i zniszczeniu, a historia samotnych ludzi, którzy pozwalają sobie dryfować myślami w przeszłości i analizować decyzje, które doprowadziły ich do tego konkretnego punktu. Czy drogi, które wybrali, dały im szczęście? Czy poświęcenie, na które się zdecydowali, okazało się wartościowe? Czy, gdyby dostali drugą szansę, postąpiliby identycznie?

Akcja powieści Brooks-Dalton rozgrywa się na dwóch płaszczyznach lokacyjnych – gdzieś głęboko na kole podbiegunowym (tutaj bohaterem jest naukowiec, Augustine) oraz w przestrzeni kosmicznej (ta część relacjonowana jest przez Sully). Tylko pozornie miejsca te wydają się bardzo od siebie odmienne. W rzeczywistości i jedna i druga lokacja wykazują cechy izolacyjne, uniemożliwiające samodzielne dostanie się do bardziej zaludnionych części świata. Ani kosmos, ani Arktyka nie są też samowystarczalne – można w nich przetrwać posiadając odpowiedni sprzęt i wyposażenie, ale bez stałego wsparcia jednostek zewnętrznych, skazani jesteśmy na klęskę. W obliczu katastrofy, która dotyka Ziemię, przetrwanie postaci jest więc niemal ironiczne, to okrutny chichot losu – bohaterowie przetrwali wyłącznie po to, by móc dłużej… umierać.

Miał wrażenie, że wszystko, z gwiazdami włącznie, patrzy na niego zimno, obojętnie, z dystansu.

A umieranie, jak wiadomo choćby z różnorodnych tekstów kultury, sprzyja przemyśleniom i rewidowaniu dotychczasowej egzystencji (z pewnością większość ludzi słyszała o życiu, które w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia „przelatuje przed oczami”). Tkwiący samotnie na Arktyce Augustine – z własnej woli, dodajmy – zabiera więc czytelnika na wycieczkę po swoich wspomnieniach. Są to wspomnienia wybrane, przełomowe dla naukowca; wszystkie te, dzięki którym znalazł się właśnie w tym a nie innym punkcie. Postać, która się z nich wyłania początkowo wydaje się antypatyczna, ale z czasem nabiera dramatycznych, a nawet romantycznych rysów. Gdzieś między tymi wspomnieniami Agustine zmaga się ze swoim słabnącym w obliczu trudnych warunków koła podbiegunowego ciałem. I trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie obserwacje, jakie czyni, gesty jakie wykonuje wobec napotkanych przeciwności czy zagrożeń, to nie faktyczne działania (albo nie tylko one), lecz metafory jego kondycji psychicznej. Wątku Augustina nie sposób nie śledzić na poziomie dużo głębszym niż literalny odbiór fabuły.

Z drugiej strony czytelnik śledzi sytuację tkwiącej w kosmosie Sully. O ile Augustine od początku ma świadomość destrukcji świata, o tyle członkowie załogi Aetheru mogą się tylko domyślać przyczyn braku kontaktu z Ziemią. Niepewność i wątpliwości egzystencjalne w przypadku naukowca brały się ze świadomości istnienia alternatywnych, niewykorzystanych możliwości rozwoju jego życia w przeszłości (przy jednoczesnej pewności znajdowania się u schyłku życia); zaś w przypadku kosmicznych rozbitków nakładają się na siebie wątpliwości dotyczące przyszłości oraz postrzeganie jej jako konsekwencji wcześniejszych poświęceń. Sully jednak nie tyle zastanawia się nad słusznością swoich przeszłych decyzji, co nad ich motywacjami. Dlaczego jest taka, jak jest? Czy wybór takiej, a nie innej drogi życiowej, to faktycznie efekt powołania? A może to po prostu ucieczka przed czymś nad czym nie mogła zapanować, przed czymś co ją przerażało swoją małością i wielkością jednocześnie?

Kiedy mówił o niedźwiedziu polarnym, na którego ślady natrafił, coś w tym człowieku wyczuła: przepojoną uporem samotność. Jakby nie potrafił powiedzieć głośno, nawet teraz, tam, na końcu świata, że czuje się samotny. Że pragnie więzi, choć nie umie jej nawiązać; że znalezienie śladów, świadectwa obecności drugiej istoty to dla niego namiastka towarzystwa.

Zarówno Augustine jak i Sully to postaci zmagające się z samotnością, ale zmagania te nie są rzeczą pejoratywną. Wprost przeciwnie. Jest trochę tak, jakby samotność pozwoliła się bohaterom otworzyć, jakby stała się ich Gwiazdą Polarną. Dzięki samotności właśnie, bohaterowie są w stanie wreszcie zrozumieć i zaakceptować samych siebie oraz decyzje, które podjęli. Oczywiście, że nie mają pewności, co do słuszności wszystkich swoich działań z przeszłości, ale jednocześnie przyjmują z pokorą niepewną naturę życia i wiedzę, jaką zdobywa się tuż przed jego końcem. Jeżeli odejdą, to z uśmiechem ulgi na ustach.

„Dzień dobry, północy” hipnotyzuje jednak nie tylko podatnym na filozoficzną dyskursywizację fabułą czy liryczno-melancholijnym nastrojem. Od pierwszych stron czytelnik zmagać się musi z niedostatkiem informacji, z wpisaną tekst tajemnicą zagłady ludzkości. Dlaczego i co się stało? Czy czytelnik i bohaterowie kiedykolwiek się tego dowiedzą? Czy odcięci od świata Augustine i Sullu w ogóle mogą się tego dowiedzieć? Powieść Brooks-Dalton trzyma w napięciu również z tego powodu – niemal kryminalnej, intrygującej zagadki, która ostatecznie – przynajmniej dla mnie – okazuje się zupełnie bez znaczenia. Wystarczy samo napięcie i niepewność, które uwiarygadniają akcję i pozwalają boleśnie wczołgać się w sytuację bohaterów.

Biorąc pod uwagę jak długo żył, wydawało się zaskakujące jak niewiele przeżył.

Kiedy zamknęłam „Dzień dobry, północy” miałam wrażenie, że coś mi umyka; że sens powieści młodej amerykańskiej pisarki przecieka mi przez palce. Nie miałam wątpliwości, że tam jest – pełny i wartościowy, dużo większy niż stwierdzenie, iż „Dzień dobry, północ” to wiarygodna historia o samotności – ale za każdym razem, gdy rozwierałam zaciśniętą w pięść dłoń, w której jak mi się wydawało, krył się ten większy sens, moja ręka okazywała się pusta. Może i przybrudzona świadectwem dostępności znaczeń na wyciągnięcie ręki, ale wciąż pusta. I wreszcie zrozumiałam. Po godzinach, dniach, tygodniu. A może wydaje mi się, że zrozumiałam? Dla mnie „Dzień dobry, północ” to opowieść nie tyle o samotności, co o wpisanej w życie niepewności. O wątpliwościach, które niezależnie od dokładnego przemyślenia kolejnych życiowych decyzji, wciąż trwają w naszych życiach. Wątpliwościach, które wciąż stawiają sens egzystencji pod znakiem zapytania. Wątpliwościach, które sprowadzają na nasze światy – jak na powieściową Ziemię – zagładę. Nawet, jeżeli tylko tymczasową.

„Dzień dobry, północ” to powieść dla ludzi skłonnych do refleksji. Dla wszystkich tych, którzy nie stawiają sobie za cel przeczytania, lecz przeżywanie lektury. Dla wszystkich zagubionych dusz, ale też dla każdego, kto jest zbyt pewny celu, by zastanawiać się nad środkami. Powieść Brooks-Dalton zachęca do tego, by zwolnić oraz do tego, by żyć. Wartość w niej powinien więc znaleźć każdy, kto tylko zdecyduje się ją otworzyć. Jeżeli jednak potencjalny czytelnik liczył będzie na postapokaliptyczną, dynamiczną akcję, to zapewne bardzo się zdziwi. Ale może czasami warto dać się zaskoczyć?

Za egzemplarz dziękujemy: Czarna Owca

Alicja Górska