Dziewięć kobiet, jedna sukienkaKIECKA, KTÓRA ZMIENIA ŻYCIE
Zawsze, kiedy sięgam po powieść obyczajową, mam nadzieję, że lektura okaże się lekka i odprężająca; że będzie w niej coś ciepłego i chwytającego za serce; że nie przyjdzie mi po raz kolejny mierzyć się ze stekiem bzdur, przerysowanych emocji i wydumanych problemów kobiet w kleszczach stereotypowego PMS-u. „Dziewięć kobiet, jedna sukienka” autorstwa związanej z Huffington Post Jane L. Rosen spełniła te nadzieje, okazując się w swym nastroju literacką wersją „Love Actually” („To właśnie miłość”).

Okładkowy fetysz, któremu zazwyczaj daję upust w jednym z pierwszych akapitów recenzji, tym razem mógł poczuć się zaspokojony w takim stopniu, w jakim naprawdę rzadko bywa. Minimalistyczna okładka w kolorze pudrowego różu z nieprzesadnie ozdobną czcionką tytułową, srebrzyście wypisanym nazwiskiem autorki oraz małą czarną w centralnej części obwoluty jest po prostu subtelnie piękna. A gdy dodać do tego fakt, że wspomniana kreacja z frontu okładki to nie nadruk, lecz aksamitna naklejka, całość staje się małym dziełem sztuki. I to nad wyraz uroczym.Dziewięć kobiet, jedna sukienka

Prosta czarna sukienka sygnowana nazwiskiem Maksa Hammera trafia na okładkę „Women’s Wear Daily” i z miejsca staje się hitem najwykwintniejszych salonów i najmodniejszych imprez pełnych bogatych gości z Nowego Jorku. Niepozorna kreacja ma jednak znacznie większą moc, niż tylko uczynienie i tak już olśniewających przepychem fet i ich bywalczyń jeszcze bardziej pociągającymi. Za sprawą jednej z sukienek łączą się losy dziewięciu skrajnie od siebie różnych kobiet. I chociaż te nigdy się nie poznają, to niezwykła mała czarna zmienia życie każdej z nich na zawsze.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam okazję czytać równie dobrze skonstruowaną historię. Jane L. Rosen udało się zespolić perypetie bohaterek żyjących w niemal zupełnie odmiennych światach. Za sprawą nietypowych – lecz w żadnym stopniu nie naciąganych – zbiegów okoliczności, każda z kobiet ma okazję założyć tytułową sukienkę i skorzystać z jej „magicznej” mocy. A ta dla kolejnych postaci oznacza coś zgoła odmiennego. Mamy zranioną sprzedawczynię, która by zemścić się na byłym narzeczonym, zgadza się udawać dziewczynę znanego aktora, a sukienka stanowi dla niej niemal przebranie pozwalające wczuć się w rolę. Jest i nieznana modelka, która dzięki stylizacji Maksa Hammera rozwija skrzydła, pokazując światu pełnię swoich możliwości. Na kartach powieści można też spotkać wątpiącą w miłość panią detektyw, a nawet muzułmanki wychowane w ortodoksyjnej wierze, marzące o wielkim świecie, dla których przymierzenie sławnej kreacji jest jak olśnienie. Każda z bohaterek, dzięki obudzonej przez kreację pewności siebie, otwiera się na nowe doświadczenia i przekracza własne granice.

Mój szef zawsze powtarza jak mantrę, że muszę być dyspozycyjny. „Nikt nie zadzwoni we wtorek uprzedzić, że w czwartek odłączą ciocię Becky od respiratora. Samobójcy nie przesyłają wcześniej listów pożegnalnych. <<Mam strasznego doła, dłużej już nie wytrzymam. Spodziewajcie się mnie w najbliższy czwartek koło piętnastej>>”.

Nie da się ukryć, że pierwsze skrzypce gra w powieści miłość i różne jej oblicza, ale – wreszcie! – nie jest to miłość infantylna, przerysowana, pełna górnolotnych wyznań po kilku sekundach znajomość, lecz stopniowo kiełkujące, nierzadko nieuświadamiane sobie od razu przez bohaterów i piękne w swej subtelności uczucie. Jane L. Rosen wybrała pary doświadczone, niekoniecznie najmłodsze, dla których każde rozstanie oznacza trudne do ogarnięcia zagubienie, a każda nowa znajomość walkę z wewnętrznymi obawami. Przy tym wszystkim autorka nie rozciągnęła akcji niemiłosiernie, lecz jedynie zasygnalizowała pewne wątpliwości protagonistów. Ich pełnia, zamiast w postaci wewnętrznych monologów bohaterów, pojawia się tutaj jako prywatna rekonstrukcja w głowie samego czytelnika.

Jednocześnie nie zabrakło w „Dziewięciu kobietach, jednej sukience” elementów humorystycznych. Nieprzekombinowany dowcip czy zabawne sytuacyjne historyjki, z którymi w prawdziwym świecie mógłby mieć styczność każdy z nas, to zdecydowanie jeden z największych atutów powieści. Codzienne dramaty i wątpliwości bohaterów zderzają się z niespodziewanymi dlań zwrotami akcji (nieplanowanymi spotkaniami, zaskakującymi propozycjami, ingerencjami w ich plany ukrywających się osób trzecich), nadającymi ich życiu nowy, najczęściej romantyczny lub wzruszający, tor.

Panna młoda często dłużej rozmyśla nad sukienką niż nad oświadczynami. To nie kiepsko dopasowane szklane pantofelki dały Kopciuszkowi odwagę, by pójść na bal. To zasługa sukienki!

A jak to cudeńko zostało napisane? Prosto. Rozdziały są stosunkowo krótkie i poprzedzone trafnymi tytułami oraz krótkimi żartobliwymi metryczkami poszczególnych bohaterów. Postaci częściej wypowiadają się jak ludzie, a nie sztuczne literackie twory. Tekst przyswaja się z zatrważającą prędkością, z krótkimi tylko przystankami nad trafnymi puentami czy złotymi myślami (by chwilkę się nad nimi zastanowić). Chociaż językowi Jane L. Rosen daleko do oryginalności czy specyficzności, to nie da się również – a to ogromny plus – zarzucić jej językowej kalkomanii.

W życiu uważam się za romantyczkę. Cenię drobne romantyczne gesty i zapewne zbyt dużą uwagę przywiązuję do spojrzeń i słów. Wzruszam się często i nierzadko płaczę. Jednak, gdy przychodzi do literatury czy filmowych romansów, to niełatwo wprawić moje serce w drżenie. „Dziewięć kobiet, jedna sukienka” to nie książka, przy której się płacze, ale taka, przy której przyjemnie topnieje serce. Ma w sobie ponadprzeciętny ładunek uroku, coś, co nazwałabym „realną bajkowością” oraz ogrom nadziei, każącej wierzyć w miłość, przypadki i sens poddawania się zbiegom okoliczności. Pozycja obowiązkowa na półkach wszystkich wielbicieli lekkich, niewymuszonych i odprężających fabuł. Skuteczność relaksacyjna gwarantowana.

Za egzemplarz dziękujemy: wydawnictwo Czarna Owca

Alicja Górska