hygge na szczęścieNIE TYLKO KISZONE ŚLEDZIE

„Hygge. Na szczęście” Signe Johansen to druga książka o skandynawskim sposobie na czerpanie radości z życia po książce Meika Wikinga, jaką miałam okazję przeczytać. Przy dziewiczym podejściu do tej idei poznałam podstawy. Dowiedziałam się, że świeczka, dobre jedzenie i puchaty kocyk mogą zawęzić cały świat do mieszkaniowego azylu. Dzięki Johansen nie tylko odświeżyłam sobie te informacje i zatęskniłam za zimą, ale też poznałam konkretne przepisy na skandynawskie przysmaki.

Estetyczna warstwa tomu całkiem nieźle oddaje to, co autorka starała się przekazać swoim czytelnikom – Skandynawowie uwielbiają minimalizm. Nie ten zimny i pusty, ale ten piękny i ciepły dzięki niewymuszonej prostocie oraz wybieraniu ponadczasowych elementów wystroju. Przedstawiona na froncie obwoluty grafika na pierwszy rzut oka wydaje się nazbyt jasna, ale po przyjrzeniu się bliżej widać, że przedstawia nie świat białego plastiku, lecz bielonego drewna. Przytulności i wrażenia obcowania z czymś tradycyjnym dodaje grzbiet tomu utrzymany w stylu z minionej epoki – chropowaty, choć śliski. Jak twarde okładki ze starych kolekcji klasyki literatury.

hygge na szczęścieSama książka w mniejszym stopniu niż „Hygge. Klucz do szczęścia” skupia się na próbie uchwycenia ogólnej idei hygge, celując raczej w jej kulinarną część. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem Signe Johansen to znana kucharka i autorka książek kulinarnych, która tajniki tworzenia pysznego jedzenia zgłębiała w jednej z najlepszych brytyjskich szkół – Leiths. Mimo zmiany miejsca zamieszkania i oderwania się od pierwotnych skandynawskich korzeni na rzecz Londynu, autorka „Hygge. Na szczęście” nie zapomniała o tym, skąd pochodzi. Efektem jej nieustannej tęsknoty (rozumianej raczej jako ciepłe myśli niż rozpacz za minionym) jest nie tylko opisywana książka, ale przede wszystkim specyficzny tryb życia i podejścia do codzienności, który postarała się w tym tomie wyłożyć.

Na rynku wydawniczym, mimo aktualnego letniego ciepła za oknem, wciąż można mówić o istnej pandemii tytułów traktujących o hygge. Ale nie tylko. Za sukcesem Skandynawów podążyli przedstawiciele innych nacji. I tak czytać możemy o japońskim ikigai czy nawet – od niedawna – polskich teoriach poszukiwania szczęścia. Przyznaję, że ze wszystkich poradników to jednak hygge znajduje się najbliżej mojego serca. Być może dlatego wpadłam w pułapkę i namiętnie zamawiam kolejne tytuły z tą ideą związane. Nierzadko nie sprawdzając nawet, co może czekać mnie w środku. Tak, jak w tym przypadku.

Początkowo byłam nieco zawiedziona. Wiecie, czytam tę książkę, przyswajam opisy mniej i bardziej znanych mi już z lektur tradycji skandynawskich, a tu nagle okazuje się, że trzy czwarte tomu, to tak naprawdę przepisy. Lubię gotować, nawet bardzo, ale czegoś innego oczekiwałam. Zwłaszcza w sezonie letnim. Niby, co mi dadzą przepisy z tak lodowatych rejonów latem – myślałam. Spodziewałam się receptur na glögg, gorącą czekoladę i ciężkie cynamonowo-kardamonowe drożdżówki. Potem okazało się, że dzięki Johansen zrobiłam najlepsze muffinki z truskawkami w życiu. Ach, te stereotypy!

Być może dzięki funkcjonowaniu poza samymi rejonami Skandynawii, ale autorka „Hygge. Na szczęście” mimowolnie obala w swojej książce kilka z zakodowanych już powszechnie wyobrażeń na temat hygge i Europy Północnej. Okazuje się, że z łatwością można „być hygge” i w innych częściach świata. Nie trzeba wcale brodzić w śniegu po pas. Nie trzeba jeść surströmming, ani nawet być fanem zimowych sportów. Skandynawowie też świętują przyjście lata (Midsommar) i to nawet z większą pompą i werwą niż żyjący w bardziej przyjaznym klimacie obywatele świata. By żyć w stylu hygge nie trzeba lubić chłodu i gorącego alkoholu. Wystarczy otwartość, miłość i liberalne podejście do rzeczywistości. Wszystko jest dla ludzi, byle w granicach rozsądku – zdaje się przekazywać Johansen. Właśnie dlatego kocham hygge.

No i może jeszcze za to, że jego odkrycie pozwoliło mi wreszcie wykorzystać mąkę orkiszową, która od jakiegoś już czasu smutno czekała w szufladzie na wykorzystanie. Byłam już gotowa przyjąć, że da się jej używać wyłącznie do pieczenia chleba, gdy Johansen wkroczyła do mojego życia z książką pełną fantastycznych przepisów zawierających właśnie ten składnik. Co więcej – i to było dla mnie ogromnym zaskoczeniem – większość z proponowanych przez kucharkę receptur mogłam wykonać z miejsca, bez wycieczki do sklepu. Okazuje się, że skandynawska kuchnia (która jest tak naprawdę mniej „skandynawska” niż mogłoby się Wam wydawać) to zestaw prostych, szybkich w przygotowaniu – choć jednocześnie bardzo różnorodnych – dań z typu comfort food. Większość z nich już od lektury sposobu przyrządzenia wzbudza ciepłe uczucia oraz daje wrażenie domowego komfortu i bezpieczeństwa.

Nie zaskoczy pewnie nikogo, że chociaż spodziewałam się po „Hygge. Na szczęście” zupełnie innej zawartości, to cieszę się, iż padłam ofiarą szału na hygge i sięgnęłam po ten tytuł. Napiszę więcej – Kamil (mój życiowy partner) też podchodzi do sprawy entuzjastycznie (kiedy to piszę w jego ustach znika kolejna muffinka). Podsumowując: książka Signe Johansen jako wprowadzenie do hygge dla zielonych może okazać się przydatna, ale dla wstępnie zorientowanych – jako podręcznik dotyczący życiowej filozofii – już niekoniecznie. Za to jako zbiór kulinarnych przepisów zachwyci dosłownie każdego.

PS. Przepis na muffinki znajduje się na stronie 71 i oryginalnie zawiera rabarbar, ale pozwoliłam sobie zamienić go na truskawki.

ocena 7

Publikowano również na: papierowypies.pl

Alicja Górska