musimy coś zmienićMDŁE ROZCZAROWANIE
„Musimy coś zmienić” Sandy Hall było moją pierwszą książką z akcji typu Book Tour. Wydawało mi się, że będzie to miłość od pierwszego przeczytania. Bohaterowie powieści uczęszczają bowiem na zajęcia z creative writing, czyli na moje ukochane studia. Jeszcze przed lekturą czułam się z tym tytułem w jakiś sposób związana. Niestety, sprawiło to jedynie, że po przeczytaniu rozczarowanie tym tytułem przyniosło mi bardziej dotkliwy ból.

Okładka „Musimy coś zmienić” jest świetna. Pastelowa barwa z akcentem turkusu i różu, jakby szkicowa grafika oraz dwie postaci odwrócone do czytelnika plecami, wypadają naprawdę fantastycznie. Całość jest po prostu zabójczo urocza. To typ obwoluty, który z miejsca rozpuścił moje serce tak, jak topnieją na słońcu lody. Jest też równie słodki. Po stronie wizualnej spodziewałam się lekkiej i subtelnej treści.

musimy coś zmienićLea i Gabe uczęszczają na te same zajęcia z kreatywnego pisania. Ona jest na pierwszym roku studiów, on – z tajemniczych przyczyn osobistych – powtarza drugi rok. Właściwie od momentu, w którym spotykają się po raz pierwszy, coś zaczyna między nimi iskrzyć. Co więcej, wyraźnie rzuca się to w oczy każdemu, kto tylko zobaczy ich razem. W ten sposób rozpoczyna się historia pełna ukradkowych spojrzeń, amatorskich swatek oraz… potwornej nieśmiałości. Czy któreś z nich zdecyduje się wreszcie zrobić pierwszy krok?

Historia dwójki, zauroczonych w sobie studentów, prowadzona jest z perspektywy aż czternastu narratorów. Wśród nich można wyróżnić postaci dość typowe, jak baristka, kelnerka czy wykładowczyni, ale także mniej spodziewane, jak wiewiórka czy ławka. Nie jest to może zabieg szczególnie oryginalny, ale wciąż nie masowo stosowany, więc był to swoisty powiew świeżości. Problem w tym, że kolejni bohaterowie zostali nieszczególnie wyraźnie zindywidualizowani oraz bardzo nieprzemyślani. Na ostatnich stronach swojej książki Sandy Hall szczyci się faktem, że napisała ją w sześć dni. Oczywiście sporo czasu poświęciła na zbieranie materiałów i planowanie fabuły, ale na uderzanie w klawiaturę nie przeznaczyła nawet tygodnia. I niestety, bardzo to widać. Nie tylko w kwestii bardzo podobnych do siebie głosów narratorów.

Czasem lepiej powiedzieć coś głupiego, niż w ogóle się nie odezwać.

Przede wszystkim rzuca się to w oczy w warstwie dialogowej. Kolejne rozmowy są sztuczne i bardzo nierealistyczne. Stają się nośnikami pewnych założeń i obrazów głównych postaci oraz są stricte informacyjne, co odbija się na ich naturalności i nawet przeciętnemu wielbicielowi literatury od razu rzuci się w oczy, że to po prostu ułatwiający pracę zabieg, który ma rozwiązać problem przedstawiania faktów. Co gorsza, wiele z tych kiepskich dialogów lubi się powtarzać. Ilość pytań „czy jesteś tą samą wiewiórką, z którą rozmawiałem/rozmawiałam?” stanowi chyba jakiś rekord, który rzuca się w oczy nawet bardziej, niż wiecznie przygryzana warga Anastasii Steel. Dziwi mnie też pomieszanie językowych rejestrów. Najpierw autorka buduje wrażenie absolutnej słodkości wydarzeń, tworzy fajtłapowatych i nieśmiałych bohaterów, którzy nieustannie przepraszają i dziękują, a później przywołuje postać ławki, która rozwodzi się nad kształtnością pośladków męskiego bohatera oraz wprowadza garstkę dialogów z podtekstami. Przyznaję, że byłam nieco zagubiona.

Przypominamy drzewo i rower. Dorastałem z nieśmiałością, a ona wrosła we mnie i stała się częścią mnie.

Udział w fabule kolejnych bohaterów wydaje się bardzo nachalny. Nie ma w nim za grosz autentyczności. Całość wydaje się być wyjęta rodem z prześmiewczych komedii w stylu „Komedia romantyczna”, tylko dużo bardziej ugładzona i dostosowana do młodszego odbiorcy. Dosłownie brakowało mi tylko momentu, w którym kierowca autobusu wstanie i zacznie klaskać (nie klaskał, ale relacjonował żonie rozwój uczucia między obserwowanymi przez niego bohaterami). Ponadto, po pierwszej fazie rozpływania się i zachwycania urokiem Lea’i oraz Gabe’a, oboje zaczęli działać mi na nerwy. Zwłaszcza dlatego, że zaczęli zachowywać się wbrew swoim charakterom i z potencjalnie ciepłej historii o pierwszym prawdziwym uczuciu, zrobił się tani melodramat z awanturami w miejscach publicznych. Jedyną postacią, która przypadła mi do gustu był burkliwy Victor, ponieważ jako jedyny zdawał się skrywać coś pod pokrywą mruka. Miałam wrażenie, że wiecznie niespełniony romans bohaterów drażni go z jego własnej za nim tęsknoty. I to, ta wielowymiarowość i możliwa tajemnica, było w nim piękne.

Powiedziałem to jak jakaś odrażająca postać z kreskówki. Pewnie się mnie wystraszyła.

Zenit niezadowolenia osiągnęłam czytając wywiad-nie-wywiad z autorką powieści. Doprawdy, dzieło powinno bronić się samo. Kiedy zapoznaję się z takim dodatkiem mam nadzieję poznać bliżej pisarkę lub jej inspiracje, a nie wspólne peany pochwalne na cześć wybranych bohaterów prowadzącego rozmowę i odpowiadającego.

W ostatecznym rozrachunku „Musimy coś zmienić” okazuje się mdłe i pozbawione wyrazu, co drażni jeszcze bardziej, gdy zestawić jego charakter z potencjalnością samego pomysłu. Moim zdaniem koncept miał bowiem ogromną szansę stać się hitem z czołowych miejsc list bestsellerów. A tak? Tak pozostaje jedynie lekkim czytadłem, wywołującym niesmak zmarnowanej kreatywności. Może należało poświęcić tej powieści więcej niż sześć dni?

Książka brała udział w akcji Book Tour  organizowanej  w 2015 roku przez Isabel, której dziękuję za możliwość udziału, pomimo iż sama powieść mnie nie oczarowała.

Alicja Górska