nigdy i na zawszeOD HITU DO KITU
Kiedy wpadam do biblioteki jedynie na chwilkę (a przynajmniej mam taki zamiar), wchodzę jedynie do ulubionych działów i na chybił trafił wybieram kolejne tomy. A to zaintryguje mnie grzbiet, a to fakt, że książka wygląda na niedawno kupioną bądź przeciwnie – szczególnie eksploatowaną – a to okładka coś we mnie obudzi, albo nazwisko wyda się z jakichś abstrakcyjnych powodów pociągające (np. znane-nieznane). Rzadko mam czas czytać opisy z tyłu obwoluty. Tak też było z „Nigdy i na zawsze” Ann Brashares, która zasłynęła „Stowarzyszeniem Wędrujących Dżinsów” (niestety, widziałam jedynie film na podstawie tej książki).

Pustynia i nocne niebo, a z gwiazd ułożony enigmatyczny tytuł książki. Okładka prezentowała się nieźle. Nie infantylnie, ani nazbyt poważnie. Gwarantowała coś lekkiego, ale nie głupiego. Dodatkowo, kiedy patrzyłam na ten napis z gwiazd myślałam, że to idealna metafora tytułu. Bo dla nas, ludzi, gwiazdy też są nigdy i na zawsze – to jedynie poblask istniejących kiedyś ciał niebieskich, które, zbyt odległe od Ziemi, nie zdążyły jeszcze zgasnąć na „naszym” niebie (i zapewne nie zdążą za naszego życia).

nigdy i na zawszeDaniel pamięta każde swoje życie i każdą śmierć, a żyje od tysięcy lat. Odradza się z pragnienia istnienia, z pragnienia miłości. W jednym z żyć poznał ją, Sophię, ale wtedy uczucie nie było im pisane. Jednak w każdym życiu, pierwszym wspomnieniem Daniela jest jej obraz. Ona nie posiada tej samej pamięci kolejnych wcieleń i gdy mężczyzna staje na jej drodze, ta zazwyczaj jest wobec niego nieufna i odchodzi. I tak raz po raz. Od wieków. Wreszcie pojawia się szansa, że będą razem. Ale na ich drodze staje wróg z przeszłości oraz, w pewnym sensie, sam Daniel.

Pierwsza połowa powieści to istna czarna dziura. Nie mogłam się oderwać. Wszystko, dosłownie wszystko, zdawało się być na swoim miejscu. Kreacja postaci, język powieści, koncepcja, kolejne historie, reakcje. Co więcej wszystko było znane i nieznane jednocześnie – autorka toczyła finezyjną grę z istniejącymi już motywami. A potem przyszła druga połowa i równia pochyła schematycznych, nudnych rozwiązań i ogólnej ckliwości.

Daniel to typ bohatera, za którymi przepadam najbardziej. Niby zdystansowany i chłodny, ale tak naprawdę dręczony burzą emocji i sentymentalny. Nie chodzi o jakiś topos kochanka idealnego, ale o dwie skrajne osobowości, które się na niego składają. Tak dla mnie wyglądają ludzie – skrywają dwie natury, ale decydują, którą chcą pokazać w danym momencie. Lucy to z kolei idealne odwzorowanie reakcji przeciętnego człowieka na informacje o paranormalnych wydarzeniach. Żadnego: „Odradzasz się przez wieki, bo mnie kochasz? A ja ciebie, tak? Super, to bądźmy razem na zawsze”. W miejscu tego typu tekstów znajduje się morze wątpliwości o stan psychiczny Daniela i swój własny, nieco desperacji i wreszcie próba konsultacji ze specjalistą. To wszystko, niestety, jedynie do połowy powieści.

Kochaj, kogo kochasz, dopóki go masz. Tylko tyle możesz zrobić. Pozwól mu odejść, kiedy trzeba. Jeśli umiesz kochać, nigdy nie zabraknie Ci miłości.

Początkowo akcja toczy się dość leniwie. Wszelkie dramaty mają miejsce w mikrokosmosie samych bohaterów, bez ogólnego efektu dla wszechświata. Czytelnik czuje się trochę jak nieproszony gość albo podglądacz, ale jest w tym coś niepokojąco intrygującego. Zdaje się jednak, że Ann Brashares przerósł jej własny koncept. Od pewnego momentu, jakby mając świadomość, że historia rozwijająca się równie powoli może być dla wielu nieatrakcyjna, autorka zdecydowała się przyspieszyć akcję. Wtedy też wpadła w pułapkę schematów. Bo jak inaczej przyspieszyć rozwój świadomości bohaterki i jej wiary w paranormalne wydarzenia, niż wstrząsnąć nieco jej światem i zaprowadzić dziewczynę do wróżki, która miała być oszustką a wcale się nie wydaje?

Widziałem piękno w niezliczonych postaciach. Zakochałem się i moja miłość trwa nadal. Raz zabiłem ukochaną kobietę, umierałem za nią wiele razy, lecz nic mi jeszcze z tego nie przyszło. Ciągle jej szukam. Ciągle ją pamiętam. Noszę w sobie nadzieję, że pewnego dnia ona też mnie sobie przypomni.

Sama miłość, która początkowo wydaje się eteryczna i boleśnie ulotna, bardzo szybko staje w tendencyjnej kolejce emocji przegadanych. Magia znika, a jej miejsce zajmują słowa i bezpośrednie wyznania, które czytelnika oddalają od bohaterów i brutalnie wypychają z przedstawionego świata.

Co dziwne, bo zdarza się bardzo rzadko, wraz ze spadkiem jakości świata przedstawionego i samej fabuły, na łeb na szyję leci również poziom języka. Metafory ulegają spłaszczeniu, autorka coraz częściej przywołuje wyświechtane frazesy i porównania; bohaterowie prowadzą mało realistyczne dialogi. A wszystko to ulega zmianie mniej więcej w połowie powieści. Co się takiego stało? Czyżby wydawnictwo napierało na szybsze ukończenie książki?

„Nigdy i na zawsze” psuje przede wszystkim zakończenie. Co tam psuje, ono zabija tę powieść! Fakt, że od pewnego momentu w mojej głowie powinien wibrować jakiś ostrzegawczy brzęczyk, powinnam być na to przygotowana, a jednak – nie byłam. Przewrócenie ostatniej strony obudziło szereg emocji związanych z niedowierzaniem i rozczarowaniem. A może nawet irytacją. I jakkolwiek chciałabym polecić powieść Ann Brashares, to wierzę, że diabeł tkwi w szczegółach a moc tekstu w jego puencie – tutaj dobrej mocy brak. Hula za to na całego wicher straconej szansy na hit.

Alicja Górska