Pani EinsteinJEDEN KAMIEŃ, DWA SERCA
Kopernik z pewnością kobietą nie był, ale Skłodowska-Curie już bez wątpliwości tak. Do wczoraj sądziłam jeszcze, że Einstein słynący ze sformułowania teorii względności, zaliczał się płcią do grona mężczyzn, ale za sprawą lektury „Pani Einstein” Marie Benedict nie jestem już taka rzeczy pewna. I bynajmniej nie chodzi tutaj o to, że sławny fizyk ukrywał prawdziwą płeć lub ją zmienił.

Niepozorna jest to książeczka, oj niepozorna. Stonowana barwa okładki jest dla niej niemal jak kamuflaż, a jednolity strój przedstawionej na obwolucie postaci nie działa – pomimo kontrastującej intensywnością barwy – jak wabik. Dopiero, gdy weźmie się powieść do ręki, można docenić jej wizualną stronę ze wszystkimi estetycznymi niuansami: ledwie widoczne w tle obliczenia i wykresy, „wydartą” i zastąpioną matematycznymi działaniami twarz, dopisane krzykliwą czerwienią „a” w zdaniu „teorię względności stworzyła kobieta” i korespondującego kolorem ptaszka na ramieniu bohaterki okładki. Trzeba przy tym przyznać, że i niepozorny charakter obwoluty „Pani Einstein”, i wszystkie z opisanych detali są bardzo przemyślane oraz w sposób oczywisty – choć dopiero po lekturze – łączą się z fabułą powieści.

Pani EinsteinA o czym opowiada historia spisana przez Marie Benedict? Alberta Einsteina nikomu przedstawiać nie trzeba. Żyjący na przełomie XIX i XX wieku fizyk doczekał się nawet memów i koszulek z nadrukiem własnego zdjęcia, ale czy ktoś kojarzy jego pierwszą żonę, Milevę Marić? Serbkę, która postawiła dla nieco roztrzepanego studenta z roku wszystko na jedną kartę i… przegrała? „Pani Einstein” to bazująca na historycznych faktach i zapiskach opowieść o niezwykle inteligentnej i utalentowanej dziewczynie, która mogłaby być drugą Skłodowską-Curie, ale okazała się zbyt uległa, by walczyć o swoje. Spragniona akceptacji, zawsze odstająca od grupy, zdeformowana nigdy nie marzyła o miłości. Do czasu, gdy on – Albert Einstein – stanął na jej drodze, deklarując, że uwiodła go swoim intelektem. Mieli być parą kochanków, małżeństwem, naukowym duetem. Ostatecznie to rozczochranego fizyka, a nie serbską matkę trójki dzieci świat kojarzy dzisiaj z teorią względności, w której tworzeniu z pewnością brała czynny udział, a być może nawet… No właśnie, co?

Marie Benedict nie ukrywa, że chociaż bazuje na historycznych faktach i autentycznych zapiskach oraz listach, to „Pani Einstein” jest powieścią w dużej mierze fikcyjną. Niemniej wątpliwości, co do samodzielności badań męża Milevy Marić nie są dla świata fizyki żadną nowością, bo funkcjonują już od lat 80., kiedy to ujawniono korespondencję małżeństwa. Ostatecznie nie udało się jeszcze niczego udowodnić, ale dostępne przesłanki pozwalają puścić wodze fantazji. Początek XX wieku (właściwa akcja powieści toczy się od 1896 do 1948 roku) nie był przecież dla kobiet szczególnie wyrozumiałym i łatwym do funkcjonowania okresem. Podejmowanie studiów, samodzielne podróżowanie czy prowadzenie badań naukowych wciąż jeszcze wzbudzały spore zainteresowanie i spotykały się z brakiem przychylności ze strony znaczącej części społeczeństwa. Ewentualne podpisywanie prac Milevy przez Alberta Einsteina wydaje się więc całkiem prawdopodobne. Pytanie tylko, czy działo się za obopólną zgodą, czy było raczej formą zawłaszczenia cudzej koncepcji.

Jesteś geniuszem, ale nie masz pojęcia o ludzkim sercu.

Przyznaję, że niełatwo było mi odseparować wiedzę o potencjalności prawdziwości tej historii (a nie jej faktyczności) od wizji nakreślonej przez autorkę powieści. Mój stosunek do Alberta Einsteina zmienił się ogromnie i bez znaczenia jest tutaj nawet sama kwestia tego, kto sformułował teorię względności. Fizyk z „Pani Einstein”, chociaż ma w sobie – kiedy tylko chce – pewien nieokrzesany urok, to wraz z rozwojem akcji uwydatniają się jego negatywne cechy z samolubnością, egoizmem i brakiem wrażliwości na czele. Jego stosunek do żony i potomstwa jest więcej niż niepoprawny, co prowadzi do tego, że trudno zaakceptować go jako człowieka. Nieustanne niezdecydowanie, pragnienie sławy i styl lekkoducha w niewłaściwych momentach doprowadzą do szału każdego, kto chociaż raz znalazł się w sytuacji, która wymagała pewnej dozy dojrzałości, zaangażowania, powagi i empatii.

Ale nie oznacza to wszystko, że Mileva Marić pozostaje damą bez skazy i budzącą wyłącznie współczucie. Podobnie jak sławny mąż potrafi porządnie zirytować, chociaż nie egocentryczną postawą. Drażnią serie zmarnowanych szans bohaterki, jej bierność, nieumiejętność osądu, desperackie pragnienie akceptacji przy jednoczesnej ślepocie na sympatię świata. Jest trochę tak, jakby protagonistka skupiła się wyłącznie na ciemnych stronach XX wieku, a przecież jej samej udało się dokonać rzeczy ponadprzeciętnej tylko poprzez kontynuowanie edukacji na poziomie uczelni wyższej! Co więcej, w jednym z najważniejszych w tamtym czasie ośrodków badawczych i pod okiem jednego z najwyżej cenionych naukowców. A że patrzeli na nią krzywo, że wiekowy wykładowca z trudem oswajał się z jej obecnością? Na Boga, nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Niech sobie i psioczy, stawia przed nią wyzwania. Znalazła się w siedmioosobowej grupie szczęściarzy, którzy w ogóle mieli szansę podjąć wyzwanie dalszej edukacji. Czy to naprawdę za mało?

Pozwoliłam sobie spojrzeć w jego brązowe oczy. Przysięgam, że w ich kawowej głębi dostrzegłam inną przyszłość. Albo być może zobaczyłam po prostu to, co chciałam zobaczyć.

Oczywiście to wszystko daje pewien społeczny obraz pozycji kobiety w pierwszej połowie XX wieku. Jest to jednak obraz przyprawiający niemal o depresję. Jakże mogłoby być inaczej, jeżeli nawet jednostki wybitne, takie jak Mileva, mogąc walczyć o naukowe równouprawnienie kobiet, decydowały się ostatecznie na funkcję kury domowej i pozwalały się wcisnąć w ramy darmowej sprzątaczki, praczki, opiekunki do dziecka? Drażni to zwłaszcza z powodu zbieżności czasowej życia Marić i Skłodowskiej-Curie. Ta pierwsza została stłamszona i zdominowana przez męża, zaś druga nie dość, że zdecydowała się rywalizować ze zmaskulinizowanym światem, to jeszcze otrzymała od partnera wsparcie. Po prostu krew się gotuje.

We wczuciu się w lekturę pomaga z pewnością jej konstrukcja. Odpowiedniej długości rozdziały sprawiają, że czytelnik w duchu powtarza sobie „jeszcze tylko jeden, w końcu to tylko kilka stron” (i kończy dopiero po fragmencie „od autorki”), a nieskomplikowany język powieści czyni obcowanie z powieścią lekkim i przyjemnym. Pomimo dystansu czasowego (czas akcji powieści-czasy, w których funkcjonuje czytelnik) nie występuje tutaj trudność wynikająca z ewolucji mowy i konwenansów komunikacyjnych, ale jednocześnie nie ma się wrażenia niedopasowania warstwy opisowej i fabularnej. To po prostu przyjemnie skonstruowana i poprowadzona historia dla bardzo szerokiego grona odbiorców.

O czymś przyjemnym? Kiedyś pomyślałabym o Albercie.

Nie da się ukryć, że „Pani Einstein” to lektura bardzo interesująca i elektryzująca, a momentami nawet irytująca – zwłaszcza dla osób, którym równość szczególnie leży na sercu. Historia opisana przez Marie Benedict porywa kontrowersyjnością na wielu poziomach. Z jednej strony stawia pytanie o to, czy od lat nie hołubimy dokonań oszusta, z drugiej wytyka nam okrutne przyzwyczajenia z zakresu szufladkowania ludzi ze względu na płeć, których pokłosiem są również dzisiejsze manifestacje i wciąż niestabilna sytuacja kobiet na całym świecie np. na rynku pracy. Z pewnością warto przeczytać, jeżeli nawet nie dla ochłodzenia entuzjazmu względem teorii Einsteina, to dla zaobserwowania, że być może rozwijamy się jako społeczeństwo wolniej niż powinniśmy.

Za egzemplarz dziękujemy: Znak Horyzont

Alicja Górska