płyń z tonącymiODNALEŹĆ SIEBIE
Temat rozliczeń wojennych i poszukiwania swojej tożsamości nie jest w literaturze niczym nowym. Na tym poziomie, sięgający do czasów I i II wojny światowej oraz uwikłania w nią Norwegów, Lars Mytting nie prezentuje więc niczego odkrywczego. Ot, jeszcze jeden bohater-sierota, który musi zmierzyć się z przeszłością i samotnością, by móc zacząć żyć. Z tym, że „Płyń z tonącymi” to nie tylko opowieść o wojennych stratach i niezasklepionych ranach. To również historia zachłanności, poszukiwania własnego miejsca i godzenia bezpiecznej tradycji z niebezpiecznymi pragnieniami serca; to historia o niespełnieniu, potrzebie miłości i całym morzu tęsknoty.

Okładka powieści Myttinga w wydaniu Smaku Słowa wypada bardzo niepozornie. Tło stanowi falisty deseń w dwóch odcieniach beżu. Na pierwszym zaś planie znajduje się schematycznie, konturowo rozrysowane drzewo. Wnętrze tegoż konturu wypełnia złocista barwa, którą w przypadkowych miejscach naznaczają ciemne, poszarpane, agresywne plamy. Ma to oczywiście ogromny związek zarówno z fabułą powieści (na poziomie literalnym), jak i przesłaniem utworu (na poziomie metaforycznym). Całość staje się jednak jasna dopiero po przeczytaniu lektury, wcześniej tom nie budzi żadnych sensowniejszych skojarzeń, ani też nie przykuwa szczególnej uwagi. Problem z tą powieścią na poziomie wizualnym mieli chyba nie tylko Polacy, bowiem (poza wariantem estońskim) żaden nie wydaje mi się sensownie zwiastować zawartości powieści (dla porównania: klik).

płyń z tonącymiEdvard Hirifjell to 23-letni Norweg żyjący z dziadkiem Sverrem w najspokojniejszych rejonach kraju (w Saksum, niemal 200 kilometrów od Oslo), który wiedzie proste życie hodowcy owiec oraz rolnika uprawiającego ziemniaki. Rytm jego egzystencji wyznaczają pory roku i kolejne obowiązki gospodarza. Jest jednak coś, co od lat kładzie się cieniem na tej idyllicznej sytuacji. Coś, co mimo upływu czasu nie pozwala myśleć o sielskości Saksum. Jest rok 1991, a nieliczni mieszkańcy miasteczka wciąż pamiętają czasy wojny i rodzeństwo Hirifjellów – Sverrego i Einara – z których jeden opowiedział się po stronie nazistów, a drugi działał w norweskim ruchu oporu. Co stało się z drugim z wymienionych? To tajemnica nie tylko dla mieszkańców Saksum, ale także dla samego Edvarda. Sverre uparcie bowiem milczy. Milczy o czasach wojennych, ale milczy również, gdy chodzi o okoliczności śmierci rodziców jego wnuka, o których ten wie jedynie, że zginęli we francuskim lesie następując na niewybuch. Co jednak w ogóle tam robili? Gdy Sverre umiera i okazuje się, że przed laty ktoś przysłał dlań szczególną trumnę, Edvard postanawia spojrzeć przeszłości w twarz i poznać wszystkie jej sekrety. Wkrótce rozpoczyna podróż życia. Dla chłopaka, który zna tylko Saksum, wyjazd na Szetlandy oraz nad francuską Sommę, będzie wycieczką nie krajo- lecz samopoznawczą.

Już od pierwszych stron czytelnik wie, że Edvard Hirifjell ma w sobie coś, co nie pasuje do ścisłych, tradycjonalistycznych zasad spokojnego Saksum. Być może chodzi o jego kosztowne hobby (fotografia), a być może po prostu o sposób postrzegania świata – jest zbyt ciekawski i dociekliwy dla kogoś, kto od pokoleń nie opuszczał miejsca, w którym się urodził. Nie zaskakuje więc, gdy 23-latek postanawia zaryzykować i zostawia gospodarstwo, by odnaleźć siebie. U progu samodzielności chłopak doświadcza śmierci dziadka – jedynego znanego członka rodziny, jedynego stałego punktu w jego życiu – i uświadamia sobie, że bez opiekuna, który wskazywałby mu drogę i filtrował przekazy świata, czuje się zagubiony. Źródeł tego stanu upatruje w mglistości przeszłości, w wątłości wspomnień. W jego przypadku brak pewności tego, co było waży o tym, co być może. Sęk w tym, że ciężar tajemnicy, którą stara się rozwiązać chłopak, dążąc do poznania swoich korzeni, może okazać się dla niego zbyt duży. Nie wie tego ani on, ani czytelnik, jednak obydwoje to przeczuwają. Przeczuwają, że sekrety rodziny Hirifjell to betonowe buty dla każdego, kto zapragnie je poznać.

Może poszukiwania Einera nie były tylko poszukiwaniami, ale też ucieczką. Ucieczką człowieka, który nigdzie już nie czuł się jak w domu, a miejsce mógł sobie znaleźć już tylko w warsztacie.

Wybijająca się na pierwszy plan historia Sverrego i Einara, jakkolwiek w najogólniejszym ujęciu spina fabułę, to od pewnego momentu wydaje się jedynie pretekstem dla dalszego rozwoju akcji. Edvard wyjeżdża z myślą o rozwiązaniu stosunkowo prostej zagadki nieprzyjacielskich relacji rodzinnych, a odkrywa sekrety, za którymi stoją nie tylko prywatne tragedie, ale także wielkie pieniądze i namiętności. Sam także zmierzyć się musi z siłą uczuć, dotąd nieznanych. Odkrywanie prawdy o śmierci rodziców okazuje się walką – walką z samym sobą i walką o siebie. W pewnym momencie musi zdecydować, czy dla zrozumienia tęsknoty za kimś, kogo tak naprawdę nie znał i siły tejże tęsknoty jest gotowy zaryzykować potencjalnie wartościową relację, rozwijającą się „tu i teraz”. Wydaje się jednak, że Edvard nie ma wyboru. Jego trudności z wejściem w związek opierają się na świadomości, którą najprościej streszczają chyba słowa: „skoro nie znam siebie, to jak mógłbym dać się poznać; jak mógłbym odpowiadać za drugą osobę, skoro nie wiem, co tkwi we mnie, czy nie mam jakiejś skazy”. Edvard, chociaż bardzo chce, nie potrafi kochać. Kobiety, które wkraczają do jego życia, skazane są na nieustanną walkę o bliskość. Walkę z góry skazaną na porażkę, jeżeli bohater nie zrozumie siebie poprzez zrozumienie swojej przeszłości.

Kobiety w „Płyń z tonącymi”, a właściwie ich postawa, to zresztą również doskonały przedmiot analiz. Obie walczące o serce Edvarda stanowią przykład fatalnego zauroczenia, obie przybierają dobrą minę do złej gry i mimo cierpień starają się uśmiechać, a przede wszystkim – nie poddawać. Chociaż bohater miota się i wątpi, to one pozostają niewzruszone – pewnego siebie i swojego celu. Nie cofną się nawet przed drastycznymi krokami (każda na swój sposób), byle zatrzymać przy sobie wybranka. Ich zaangażowanie przyczynia się do przemian młodego Hirifjella, ale także – wraz z jego faktycznymi zmianami – do ewolucji ich samych. Wydaje się nawet, że od pewnego momentu zależności między bohaterami są tylko pozorne. Każdy z nich utożsamia innych rodzaj niespełnienia. Niby stoją blisko siebie, niemal trzymają się za ręce, ale jednak – stoją do siebie plecami, głusi na zależności między sobą.

Po drodze musiała płakać i wciąż pociągała nosem, gdy zanurzała dłonie głęboko w ziemi i wyrywała z niej ziemniaki, miała czarne palce, czarne kolana i przepełniała ją czarna rozpacz.

Mytting nie opowiada jednak wyłącznie historii indywidualistów. Nie zapomina o korzeniach tej opowieści, o społeczności, w której wyrosła. Pisarz ze zrozumieniem kreśli obraz samych Norwegów i – pośrednio – ich kolektywnych poglądów. Gdzieś między prywatną wyprawą Edvarda pojawiają się stare prawdy o konieczności dbania o wspólnotę oraz jej dobra i o współdziałaniu. Nie da się również nie zauważyć silnego związku kolejnych postaci i społeczności z otaczającą naturą. Wszyscy przywołani znajdują się nie tylko pod wpływem jej siły, ale również uroku i zgodnie z jej rytmem planują swoje życia. Wydaje mi się, że są to zależności wciąż aktualne, zwłaszcza dla krajów skandynawskich oraz szerzej– wszelkich odseparowanych od metropolii lokacji.

Pomimo wielowątkowości historia „Płyń z tonącymi” nie sprawia wrażenia chaotycznej. A wszystko to za sprawą spokojnej narracji o poetyckim, melancholijnym charakterze. Czytelnikowi, tak jak Edvardowi, zdarza się na chwilę zatrzymać i zamyślić. Z jednej strony po to, by poukładać sobie w głowie kolejne fakty i wydarzenia, z drugiej po to, by po prostu je poczuć – wiatry na Szetlandach; drobinki słonej, zimnej wody na wargach, gdy bohater po raz pierwszy zmierza do dawnego domu Einara czy mokre, skręcone owcze futro, które bohater wyciąga z wody po wichurze. Mytting  – tak naprawdę brutalną, okrutną i pełną chciwości – opowieść o historii i potrzebie poznania faktów, przemienia (za sprawą swojej wrażliwości) w duchową wyprawę w głąb siebie.

Wreszcie go miałem. Dar na całe życie. Prawdziwe wspomnienie o ojcu.

Pod koniec powieści, gdy bohaterowi udaje się wreszcie trafić do Francji i znajduje się nad Sommą, jedynym, co widzi, jest las nagrobków. Proste, białe krzyże rozciągają się aż po horyzont. Kiedy otwierałam „Płyń z tonącymi”, mając świadomość, że książka skupiać się będzie na poszukiwaniu własnej tożsamości, myślałam, że to kolejna bliźniacza historia (znana już z tylu postwojennych tomów), jaką można by stworzyć o wielu potomkach tych, którzy na zawsze spoczęli nad Sommą czy w innych miejscach zbiorowych śmierci. Okazało się jednak inaczej. Historia Edvarda jest bardziej skomplikowana, nosi znamiona niemal kryminalne i wręcz nie sposób się od niej oderwać. Kto wie, czy w setkach tysięcy życiorysów potomków żołnierzy całego świata, nie kryje się takich więcej. I właśnie to, świadomość wartości każdego życia i każdej historii, zostanie ze mną po lekturze „Płyń z tonącymi”. Bo czy nie o to chodzi w tytule tej powieści? By znać przeszłość?

Alicja Górska