rzeźnik historia kultowego bieguRZEŹNIK POZA MASARNIĄ
Niełatwo czyta się książki, które budują w nas poczucie winy lub porażki. Takie, które może i nie traktują bezpośrednio o nas, czy naszych problemach, ale mają w sobie to coś, co sprawia, że z jednej strony chcielibyśmy wstać i zaraz zacząć działać, a z drugiej zwyczajnie się rozpłakać. Książkę „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” zaczęłam czytać w połowie zeszłego roku, a skończyłam ją dopiero teraz. I bynajmniej dlatego, że przestałam konfrontować opisy wyczynów ultramaratończyków z własnym odbiciem w lustrze i świadomością, iż sama padłabym w Rzeźniku po maksymalnie dziesięciu kilometrach. Po prostu… A zresztą, nieważne.

Okładka tytułu autorstwa Anny Dąbrowskiej i Piotra Skrzypczaka z pewnością przykuje uwagę każdego zapalonego biegacza, zwłaszcza górskiego. Z jednej strony kuszą piękne krajobrazy i wysportowany duet, z drugiej krzykliwy napis w kolorze neonowej żółci – „Rzeźnik”. Jeżeli więc ktoś wie, na czym polega cała ta „zabawa” i kręcą go podobne wyzwania albo po prostu słyszał legendy o bieszczadzkim wyścigu, to złapie się na wizualną część książki na pewno. Kto o osiemdziesięciokilometrowych zmaganiach nie wie nic, może dać skusić się groźnie brzmiącej nazwie tegoż wyścigu. „Rzeźnik” brzmi przecież groźnie.

rzeźnik historia kultowego bieguNietrudno domyślić się, o czym opowiada przywoływana wyżej książka. To krótka historia, ale także w pewnym sensie reportaż, dotycząca kultowego już biegu Rzeźnika (obecnie można już nawet mówić o całym festiwalu biegowym o tej nazwie). Impreza odbywa się cyklicznie od 2004 roku. Pierwsza trasa, wokół której zaczął się rozwijać cały event, liczyła (i wciąż liczy) około 80 kilometrów przez teren Bieszczadów – z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Podejmujący się wyzwania śmiałek zrobić musi tę trasę w czasie krótszym niż 16 godzin. Aż trudno uwierzyć, że początek tego wydarzenia, w którym aktualnie każdego roku bierze udział kilka tysięcy osób, jest efektem zakładu o… piwo.

O tym szalonym biegu słyszeli – chociaż w książce stoi inaczej – raczej tylko biegowi zapaleńcy. Nie mam tutaj na myśli wyłącznie profesjonalistów i szczególnie zaangażowanych amatorów, ale jeżeli komuś ze sportem nie po drodze i w Bieszczadach czy w ogóle górach rzadko bywa, to zapewne o Rzeźniku nie słyszał. W kręgach biegowych cieszy się jednak nie tylko ogromną popularnością, ale też wielkim szacunkiem. Ukończyć Rzeźnika, o którym wciąż często mówi się jako o najtrudniejszym z polskich biegów, to coś ważnego; to coś zmieniającego życie; to coś, czym nie tylko można, ale i należy się chwalić – jakkolwiek sami uczestnicy biegu nie mają podobno takiej potrzeby.

Na ponad 200 stronach Dąbrowska i Skrzypczak szczegółowo opisali historię powstania imprezy i jej rozwoju w następnych latach. Z detalami przedstawili nie tylko kolejne odcinki osiemdziesięciokilometrowych zmagań, ale też zaplecze organizacyjne Rzeźnika, rysując sylwetki zaangażowanych w rzecz jednostek oraz całych grup. Oczywiście nie byłby to tekst kompletny, gdyby nie anegdoty i opowieści dotyczące samego biegu. Uczestnicy Rzeźnika bez ogródek opowiedzieli autorom o trudach rywalizacji i współdziałania (w podstawowym biegu Rzeźnika bierze się bowiem udział wyłącznie w parach), przygotowaniach i emocjach związanych ze startem w równie wymagającej przygodzie.

Gdzieś tam w człowieku tkwią pokłady siły. Trzeba się tylko odpowiednio zmotywować. I ruszyć jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Wykrzesać z siebie tę resztkę energii. Jeśli stwierdzisz, że jesteś zmęczony i zatrzymasz się, to przegrasz.

Trzeba przyznać, że pomimo narzekań niektórych postaci i bluzgania na część trasy, „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” to tak naprawdę laurka wystawiona całemu wydarzeniu. Jasne, sporo tu przestróg i przyznawania się do pewnego chaosu, ale raptem kilka zdań później zostaje to zamaskowane malowniczo nakreśloną wizją pasji uczestników biegu i swojską atmosferą samego eventu. Książka wydaje się być opisem rodzinnych perypetii – może i dysfunkcyjnej, ale bardzo kochającej się i zarażającej tą miłością rodziny.

Czyta się tę laurkę z wyraźną przyjemnością. Jakkolwiek zajęło mi to sporo czasu oraz wywoływało ogromne wyrzuty sumienia – ja, na kanapie, podgryzająca paluszki, czytająca o aktywnych fizycznie i pięknych ludziach, gdy sama powinnam biegać… czy coś w ten deseń – to skłamałabym okrutnie, gdybym nie zaznaczyła, że „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” napisany jest świetnie. Narracja ma w sobie trudny do zdefiniowania pazur, pewną zadziorność i zaraźliwą pasję. Nie tylko dzięki ciekawej historii, ale – może przede wszystkim – właśnie dzięki plastycznemu językowi, jakim autorzy posłużyli się, by ją opowiedzieć, osiemdziesięciokilometrowa trasa w Bieszczadach przestała mi się wydawać absurdalnym szaleństwem, a zaczęła czymś godnym podziwu; jakimś potencjalnym celem, do którego powinnam aspirować (chociaż raczej nie będę).

– Ja nie lubię biegać – przekomarzała się Marta. – Jak stanę na starcie, to biegnę jak najszybciej do mety, by mieć to wreszcie za sobą!

Nawet, jeżeli nie jesteście najaktywniejsi fizycznie, a na samą myśl o truchcie robi się wam niedobrze, to zastanówcie się nad lekturą książki Dąbrowskiej i Skrzypczaka. Ten pewnego rodzaju reportaż zawiera w sobie wiele naprawdę interesujących informacji i to nie tylko o Rzeźniku czy bieganiu. Sporo ciekawego można dowidzieć się również o historii bieszczadzkich wiosek i Bieszczadów ogólnie.  Poza tym lektura ta zostawia po sobie przyjemne wrażenie obcowania z czymś solidnie i z wyraźnym zaangażowaniem napisanym; z czymś, z czego można by czerpać wzorce nie tylko na płaszczyźnie fizycznej aktywności, ale także intelektualnego czy – konkretniej – pisarskiego stymulatora.

Za egzemplarz dziękujemy: wydawnictwo Galaktyka

Alicja Górska