uwieziona2ZAZDROŚĆ, ZAZDROŚĆ, ZAZDROŚĆ
Kolejny tom klasycznego dzieła, skupiający się głównie na trudnej relacji Marcela i Albertyny. Obowiązkowa pozycja dla fanów toksycznych relacji.

Minął kolejny miesiąc i kolejna z książek Marcela Prousta znalazła się na liście przeczytanych. Piąty tom serii „W poszukiwaniu straconego czasu”, „Uwięziona”, był dla mnie jak dotąd największym wyzwaniem spośród utworów cyklu. Bynajmniej dlatego, że źle mi się go czytało lub też z powodu wywoływania znużenia. „Uwięziona” po prostu uwydatniła wszystkie wady głównego bohatera, czyniąc go w pewien sposób psychopatycznym dziwakiem o schizofrenicznej osobowości. Jak nietrudno się bowiem domyślić, tytuł nawiązuje do stanu jednej z najważniejszych żeńskich postaci serii – Albertyny.

uwiezionaOkładka „Uwięzionej” z miejsca budzi swoistego rodzaju niepokój. Utrzymana czarno-biała tonacja, jak pozostałe tomy, podkreśla mroczny charakter wykorzystanej grafiki. Oto w oddali, pomiędzy drzewami, widać schludny dworek (pałac?). Budynek jest najostrzejszym elementem fotografii, cały świat poza nim to niemal rozmazana plama. Jak łączy się to z fabułą powieści? A w dwojaki sposób. Raz, że z pewnością koresponduje to z sytuacją Albertyny, zamkniętej w czterech ścianach, tylko pozornie cieszącej się wolnością; dwa, że odnosi się do zamkniętych spotkań określonych grup czy też kółek, na które próżno szukać wejścia, jeżeli nie zostało się zaproszonym. Dla wielu bohaterów „W poszukiwaniu straconego czasu” bywanie w określonym miejscu oznacza istnienie w ogóle. Z elementów wizualnych warto wspomnieć jeszcze o soczyście zielonej wstążce w połowie wysokości okładki, która jest konsekwencją przyjętej strony graficznej cyklu.

W piątym tomie quasi-autobiograficznej powieści Prousta, Albertyna zgadza się zrezygnować ze swoich planów i pomieszkać przez pewien czas z Marcelem w Paryżu. Para bardzo szybko zostaje sam na sam (no może poza Franciszką, która nie opuszcza ich ani na krok), ponieważ matka Marcela wyjeżdża do Combrey. Jednak główny bohater nie potrzebuje wiele czasu, by uświadomić sobie, że nic do Albertyny nie czuje; że ta go irytuje, wręcz doprowadza do szału; ma też świadomość, że jest nieustannie oszukiwany. Niestety, gdy tylko wyobraża sobie, że kończy tę znajomość a Albertyna znajduje nowego kochanka (lub kochankę) czuje się jeszcze gorzej. Ze wszystkich sił stara się więc uchronić kobietę przed dramatycznymi wyborami (gomorią) i niejako… więzi ją przy sobie.

Rzeczy, o których się mówi najczęściej żartując, to są na ogół właśnie rzeczy, które sprawiają kłopoty; nie przyznajemy się do tych kłopotów, może z tajoną nadzieją, że właśnie osoba, z którą się rozmawia, słysząc że sobie żartujemy z tego, pomyśli, że to nieprawda.

Tak, jak wcześniej uznawałam relację Marcela i Albertyny za dziwną, tak po przeczytaniu „Uwięzionej” uważam, że kobieta powinna uciekać, gdzie pieprz rośnie. Jedną sprawą jest, że nie należy ona do szczególnie szczerych, drugą, że główny bohater cierpi na rodzaj emocjonalnej niestabilności. Jego zazdrość przybiera tak poważny poziom – pomimo zapierania się, że nie kocha Albertyny – że w dzisiejszych czasach każdy sąd skazałby go za prześladowanie i zakazał zbliżania się do konkubiny. Zwłaszcza, iż nie tylko o emocje chodzi. Marcel potrafi kłamać, udawać i ściągać do siebie ukochaną z ważnych wydarzeń kulturalnych pod byle pretekstem, tylko dlatego, że uroił sobie, iż w spojrzeniu pani X skrywała się namiętność i chęć uwiedzenia jego partnerki.

Relacja postaci wydaje się chwilami wręcz absurdalna. Przynajmniej do czasu, gdy czytelnik zacznie ją głębiej rozważać. Skoro Albertyna oszukuje Marcela i ogląda się za kobietami, a Marcel wprost mówi, że jej nie kocha, to dlaczego w ogóle męczą się ze sobą? Czy jej chodzi o pieniądze? Czy on jest uzależniony od skomplikowanych, trudnych uczuć, w których poszukuje inspiracji? A może pod powłoką wzajemnych oskarżeń i wcielania się w wymagane przez świat role, tych dwoje naprawdę coś do siebie czuje? Gdyby zdecydowali się ściągnąć społeczne maski, przestać przez chwilę udawać, być sobą przez moment, może wtedy udałoby się im wreszcie dogadać? I może gdzieś podskórnie wyczuwają to, co mogłoby skrywać się pod tymi maskami? Niezależnie od powyższego skomplikowania, wolałam naiwność emocjonalną „W cieniu zakwitających dziewcząt”, gdzie młodzieńcza obsesja miała w sobie coś uroczego; niż przytłaczającą i przerażającą wizję uzależnionych, jednocześnie kochających się i nienawidzących, dorosłych już osób.

Snobizm jest ciężką chorobą duszy, ale zlokalizowaną , tak iż nie psuje jej całej.

Oczywiście relacja Albertyny i Marcela nie jest jedynym poruszanym w powieści tematem, chociaż zajmuje znaczną część tomu. Proust poświęca również sporo miejsca upadkowi barona de Charlus, który wraz z wiekiem staje się coraz bardziej bezpośredni w „swoich skłonnościach” i coraz bardziej uciążliwy dla swojego kółka. Jego emocjonalność, tak jak relacja Marcela i Albertyny, przytłacza czytelnika. Autor raz jeszcze pokazuje, na kolejnym przykładzie, że relacje międzyludzkie są skomplikowane, pełne fałszu, intryg i zagrywek.

Językowo widać dość znaczącą różnicę między tym, a poprzednimi tomami – zdania są krótsze, metafory mniej rozbudowane, porównania chwilami jakby niedoszlifowane. Nie ma się jednak, co temu dziwić, bowiem autor zmarł tuż po wydania drugiego tomu „Sodomy i Gomory”. Kolejne tomy „W poszukiwaniu straconego czasu” to pozbawione odautorskiej korekty, surowe zapiski Prousta. Zdziwiłby się ktoś tak ogromną różnicą między pierwszą, a ostatnią wersją tekstu, jednak jedną z legend dotyczących francuskiego pisarza jest jego zamiłowanie do poprawek, którą najlepiej obrazuje fakt istnienia szesnastu wersji pierwszych stron „W stronę Swanna”. Kolejnym problemem jest interpunkcja Prousta, który posługiwał się nią podług zasad retoryki (wstawiał znaki przestankowe tam, gdzie należało wziąć oddech), ale nie czytał swoich tekstów na głos, więc owa „retoryczność” okazywała się ostatecznie bardzo umowna. Poza tym pisarz nie numerował swojego rękopisu, więc nie można mieć pewności, co do kolejności fragmentów historii.

(…) świat jawy zachowuje tę wyższość, że go można co rano snuć dalej, nie można zaś co wieczór snuć dalej snu.

Jest coś magicznego w śledzeniu „W poszukiwaniu straconego czasu”. Nie tylko ze względu na historię i dorastającego bohatera, ale także samego autora. Przemiany w obrębie języka, zawarcie opowieści w opowieści – tej Marcela-bohatera i Marcela-pisarza – to coś, co sprawia, że nie można się od cyklu oderwać. Śledząc kolejne zdania w „Uwięzionej” zastanawiałam się, jak wyglądałaby, gdyby to jednak francuski autor miał szansę ją dokończyć. Być może spojrzałby na tę historię łaskawszym i chłodniejszym okiem, być może usprawiedliwiłby swoje zachowanie, być może dodałby jakąś scenę, która pozwoliłaby wyszeptać pod nosem: „Ach, to tak! Teraz rozumiem!”. A tak? Tak pozostaje jedynie spróbować wczuć się w Prousta z kart powieści i liczyć na to, że jego konstrukcja jest nieco bardziej realistyczna, niż tylko „quasi”.

88

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska