zielenina-bez-glutenu2W ZGODZIE Z NATURĄ I BEZ „UDZIWNIEŃ”
Jestem mięsożerna, a nawet dalej – jestem wszystkożerna. Nigdy nie próbowałam i nie zamierzam tego zmieniać. „Wszystko” jednak nie oznacza, że muszę konsumować całą paletę produktów w jednej chwili. Dlatego tytuły takie, jak „Zielenina bez gluteny” nie wywołują u mnie paniki. Sięgam po nie chętnie i z równą przyjemnością wykorzystuję uzyskaną z nich wiedzę we własnej kuchni.

Niestraszne mi gluteny, cukry, tłuszcze, indeksy glikemiczne. Nie respektuję praw tradycyjnych kuchni. Czasami zrobię sajgonki z kurczakiem, majonezem i kolendrą; innym razem tortillę z frankfurterkami, jajkiem i smażoną cebulą. Kuchnię pięciu przemian znam tylko w teorii, ale… nie używam zamienników oliw czy olejów, chemicznych tłuszczy utwardzonych imitujących śmietanę ani nawet kostek rosołowych. Nie boję się podrobów, a do każdego produktu podchodzę przede wszystkim z szacunkiem i wdzięcznością. Staram się gotować w zgodzie z sezonowością i w miarę możliwości dbam o to, by dobierane przeze mnie produkty nie czyniły światu (ani mi) żadnej szkody – jajka kupuję od sąsiadki na wsi, część warzyw w sezonie podkradam z maminego ogródka. Chętnie też chodzę na targ.

zielenina-bez-glutenuByć może właśnie dlatego książka Magdaleny Cielengi-Wiaterek tak bardzo przypadła mi do gustu – a przyznać muszę, że po pierwszym spotkaniu, z samą tylko okładką poradnika, miałam spore wątpliwości, czy się polubimy. Opatrzony hasłami „wegetariańsko”, „sezonowo”, „lokalnie” tom wydał mi się bowiem zaskakująco smutny jak na podobne założenia. Grafika z frontu tytułu nie zawiera w sobie ogromnej ilości barw – dominuje szarość, beż, przygaszone brązy. Raptem kilku ulokowanym tutaj akcentom kolorystycznym nie udaje się rozjaśnić całości, która ostatecznie prezentuje się po prostu smutno i… mało apetycznie (co ciekawe, książka wygląda gorzej na żywo, a lepiej jako wirtualne zdjęcie). No, ale to tylko z zewnątrz.

W środku, jak wspominałam, czekało na mnie mnóstwo dobra. Po pierwsze, pozytywne emocje wywołały już same założenia przyświecające autorce podczas tworzenia „Zieleniny bez glutenu”. Blogerka (http://zielenina.cooking) gotuje bowiem w zgodzie z ideami, które i mi są bliskie (chociaż w punkcie wegetarianizmu nigdy się nie dogadamy) – wizyty na targu i wybieranie wyłącznie jajek „zerówek”, to tylko drobnostki spośród zbieżnych postępowań. Najważniejsza wydaje się sezonowość, której poszukuję w każdym poradniku kulinarnym. Tylko dobierając produkty według klucza ich dostępności w zależności od pory roku, możemy liczyć na przygotowanie zdrowych i smacznych posiłków. Hodowane w szklarniach, napędzane nawozami warzywa i owoce są nie tylko mniej odżywcze, ale przede wszystkim mniej intensywne w smaku, a przecież właśnie o rozpieszczanie kubków smakowych w kucharzeniu chodzi.

Słowa „bez glutenu”, z powodu uprzedzeń, na sporą część obywateli Polski i świata mogłoby podziałać odstręczająco. Przyznaję szczerze, że chociaż sama zawsze mam w domu przynajmniej pięć rodzajów mąki, z czego trzy są bezglutenowe i całą gamę orzechów czy nasion, to rzadko szukam przepisów bezglutenowych. Wolę sama pokombinować, pozmieniać coś w standardowym przepisie. A dlaczego? A dlatego, że większość bezglutenowych receptur nie zawiera także nabiału – ani mleka, ani serów, ani masła. Tymczasem niekiedy, przynajmniej dla moich kubków smakowych, są one absolutnie niezbędne. Magdalena Cielenga-Wiaterek, chociaż chętnie korzysta z mleka roślinnego, nie rezygnuje zupełnie z wymienionych wyżej produktów. Jej ideą jest przede wszystkim niekorzystanie z niczego, co „wymaga śmierci zwierząt”, co nie musi oznaczać z rezygnacji ze wszystkich produktów pochodzenia zwierzęcego. Trzeba jednak przyznać, że i weganie w „Zieleninie bez glutenu” znajdą sporo interesujących pomysłów, mogących urozmaicić ich dietę.

Książka podzielona jest nie tylko ze względu na pory roku, ale również typ posiłków – chociaż autorka zachęca do zamieniania ich kolejności i folgowania swojemu apetytowi (jeżeli chodzi o relokowanie dań w dziennym kalendarzu). Przyznaję, że przepisy są tutaj bardzo różnorodne. Zarówno w obrębie pór roku, jak i na linii śniadanie-obiad-kolacja-deser. Wspominam o tym, bo wielokrotnie zdarzało mi się czytać książki o kuchni wegetariańskiej i wegańskiej, w których podobny podział wydawał się istnieć wyłącznie na poziomie formalnym, trudno byłoby wskazać w nich elementy różnicujące kolejne posiłki.

A co najbardziej wpadło mi w oko? Wszystko! Zwłaszcza że dosłownie każdy przepis opatrzony został zdjęciem, a delikatny papier, na którym wydrukowano książkę, przywodzi na myśl stare zbiory przepisów. Kilku dań miałam zresztą okazję spróbować, choć z drobnymi (sezonowymi) zmianami, np. ciasto pierogowe u autorki wypełnione botwinką, groszkiem i fetą, u mnie skrywało tarte jabłka. Nęcąca okazała się również warzywna lazania, pasztet grzybowy ze słonecznika czy krem z dyni, z którym od tej jesieni poznaję Kamila. Z pewnością chętnie przetestuję większość przepisów z „Zieleniny bez glutenu”, zwłaszcza tych, które stanowią przetworzoną wersję „klasycznych”, niewegetariańskich i glutenowych receptur.

Od lat obserwuję wzmożone zainteresowanie pozycjami kulinarnymi w okresie świątecznym. Zazwyczaj kupujący decydują się na inwestycję w znane nazwiska – Gordona Ramseya, Jamiego Olivera czy Nigella’i Lawson – tymczasem warto przemyśleć wsparcie polskich autorów, którzy coraz ciekawiej poczynają sobie na kulinarnym rynku wydawniczym. Jeżeli szukacie czegoś świeżego, interesującego i skomponowane z dbałością przede wszystkim o zdrowie i smak (ale bez przesadnego „wydziwiania”), to „Zielenina bez glutenu” Magdaleny Cielengi-Wiaterek powinna spełnić wasze oczekiwania.

7575

Alicja Górska