flakedJEDEN KROK W PRZÓD, DWANAŚCIE DO TYŁU
Tym razem na tapetę wzięłam „Flaked”, reklamowany na platformie Netflix jako historia złośliwego drania – swoista wersja Hanka Moody’ego. Okazało się jednak, ku mojemu i Kamila zdziwieniu, że serial ten niezbyt wiele ma wspólnego z zapowiedziami. Co więcej, niewiele ma wspólnego z czymkolwiek, co do tej pory widzieliśmy. Przez cały sezon zastanawialiśmy się bowiem, o czym ta produkcja tak naprawdę jest.

Rzecz przedstawia się następująco: jest taki koleś, niejaki Chip (Will Arnett), który mieszka w Venice. I on w tym Venice ma sklep, i przyjaciół też ma (m.in. David Sullivan), i swoją grupę AA, i taką dziewczynę, co to chyba nie do końca by chciał, żeby dalej była jego dziewczyną (Lina Esco). Potem w tym Venice – którego mieszkańcy skądinąd bardzo za Chipem przepadają (trudno powiedzieć dlaczego) – pojawia się niejaka London (Ruth Kearney) i z miejsca wszyscy tracą dla niej głowę. Oczywiście wszyscy mają swoje sekrety – i Chip, i jego kumple, i London i… no każdy. A sekrety są brzydkie, wstydliwe albo dziwaczne.

flakedSęk w tym, że żaden z tych sekretów nie robi wrażenia. Głównie dlatego, że jest tak sekretny, że widz absolutnie się go nie spodziewa i ujawnienie tajemnicy nic go nie obchodzi. Ba! Wydaje się, że oglądający w ogóle nie ma świadomości obcowania z jakąś tajemną wiedzą. Chyba, że za tajemnicę przyjąć sens tegoż serialu tudzież pytanie o to, dlaczego jest dubbingowany (sic!). Tutaj jednak oświecenie nie następuje. 

Oczywiście można uruchomić tryb głębokiej metafizyki i próbować wedrzeć się w powolnie łączone kadry, z nieśpiesznymi, akustycznymi rytmami zespołów indie, których członkowie całe życie spędzili na plaży i w życiu nie parali się żadnym „poważnym zajęciem”, ale na niewiele się to zda. Mam bowiem osobliwe wrażenie, że – paradoksalnie – głębokim sensem „Flaked” jest jego braku sensu. Jest Chip, jest Venice i jest jakaś codzienność tegoż zupełnego przeciętniaka, a może nawet gorzej – życiowego przegrańca.

Mamy w „Flaked” również wątek alkoholizmu, który to zdaje się dotyczyć przeważającej części bohaterów. Jest to jednak alkoholizm już „wyleczony”, ładny, sterylny. Żadnego staczania się, żadnego wpatrywania się w butelkę czy walki z samym sobą. Nawet ekshibicjonistycznych wyznań jakoś brakuje. Przez połowę sezonu alkoholizm czai się więc wyłącznie w drugim dnie dialogów, a później… Tutaj nie mogę spoilerować.

Udziwnia całość dodatkowo dualna natura „Flaked”, które z jednej strony operuje statycznością, powolnością i nic-się-niedzianiem, zaś z drugiej zawiera w sobie spory ładunek komizmu. A to wszystko za sprawą jednego z bohaterów, Coolera (George Basil). Postać to do bólu stereotypowa i swoją schematycznością aż rażąca w oczy – facet o jasnych loczkach, w hawajskiej koszuli, z daszkiem na głowie; palący zioło na potęgę, myślący w zwolnionym tempie i w każdym zdaniu wtrącający słowo „ziom” – niemniej dla „Flaked” wydaje się być niczym chłodna bryza przy czterdziestostopniowym upale. Generalnie, jeżeli chodzi o ten serial, to psychologiczna wiarygodność postaci nie zalicza się do jego atutów. Podobnie jak oryginalność w zakresie powoływanych do życia bohaterów.

Czy polecamy „Flaked”? Nieszczególnie. Czy go nie polecamy? Też nie do końca. Ta produkcja Netflixa wydaje się być stworzona dla szczególnej grupy odbiorczej, która nie wymaga intensywności akcji (czy czegokolwiek) i która pozwala sobie na niespieszne eksplorowanie przedstawionego w serialu świata (niekoniecznie dopracowanego), w rytm zachęcających do wypoczynku utworów. Z drugie strony „Flaked” jest absolutnym przeciwieństwem obietnic składanych poprzez zapowiedzi produkcji – zarówno te opisowe jak i audiowizualne – i swoim nieskonkretyzowaniem z pewnością wielu do siebie zniechęci. A jak nie zniechęci, to wkurzy. Bo, wierzcie mi lub nie, ale pod koniec tego powolnego serialu o niczym byłam solidnie zirytowana.

Alicja Górska