bibliotekarze sezon 1NA RATUNEK DZIECIĘCEJ WYOBRAŹNI (I KINU FAMILIJNEMU)
Przygodowe kino familijne znajduje się w stanie recesji i to od dłuższego już czasu. Jedynie seria „Skarb narodów” i kultowy „Indiana Jones” nawet dzisiaj cieszą się zainteresowaniem. Gdzieś pomiędzy jednym a drugim z wymienionych tytułów, swoje pięć minut miała seria, która na małym ekranie się narodziła – „Bibliotekarz”. Po sześciu latach od premiery ostatniego filmu z tego cyklu, pojawił się serial o nazwie „Bibliotekarze”, stanowiący przedłużenie historii o poszukującym przygód opiekunie książek i zapomnianych reliktów. Produkcja została nawet nominowana do nagrody „Saturn” w trzech kategoriach.

Zgodnie z tytułem serial dotyczy nie bibliotekarza, a bibliotekarzy. Protoplasta historii, Flynn Carsen (Noah Wyle), staje oko w oko z poważnym zagrożeniem. Ktoś morduje kandydatów na Bibliotekarzy. Biblioteka, jakby przeczuwając zagrożenie, natychmiast przydziela Flynnowi ochroniarza, Eve Baird (Rebecca Romijn). Piastującemu urząd udaje się z jej pomocą dotrzeć do trzech ostatnich żyjących osób z listy, które ocalały jedynie dlatego, że… nie pojawiły się na przesłuchaniu. Wśród nich znajduje się kowboj z IQ 190 (Christian Kane), synestetka z guzem mózgu (Lindy Booth) oraz złodziej (John Kim). Zrządzeniem losu cała piątka musi stanąć do walki w obronie Biblioteki. Wkrótce okazuje się, że to, co miało być tymczasowym sojuszem, staje się trwałym rozwiązaniem. Od tej pory grupa wspólnymi siłami stara się odnaleźć skradzione lub zaginione przed wiekami artefakty.bibliotekarze sezon 1

To jeden z tych seriali, które albo się kocha, albo nienawidzi. Albo inaczej: czerpie z nich perwersyjną przyjemność lub też uznaje za zbyt „obciachowe”. Ewidentnie zarówno filmowa seria, jak i sam serial przeznaczone są na… rodzinne wieczory. „Bibliotekarze” realizują wszystkie punkty kina familijnego – od wyraźnie nakreślonych, bardzo typowych bohaterów; przez schematyczne, sytuacyjne poczucie humoru dostosowane do pełnej rozpiętości wiekowej; aż po specyficzną oprawę wizualną, w której prym wiedzie nie naturalność, a atrakcyjność (zwłaszcza dla widza małoletniego).

„Bibliotekarze” jak całość wydają się dość chaotyczni i niedopracowani. Główny wątek, który powinien spajać wszystkie odcinki serii, wydaje się stworzony na siłę. Nie wiem, czy nie byłoby lepiej, gdyby zrezygnować w ogóle z wiodącej linii fabularnej na rzecz epizodyczności spiętej jedynie bohaterami i ich misją gromadzenia artefaktów. Niestety w obecnym stanie nawet poszczególne odcinki wypadają nierówno. Niektóre wydają się dość interesujące, ale większość jest wyraźnie przydługa lub zwyczajnie nudna. Duch serii przecieka między kolejnymi minutami seansu. Tamują to jedynie sporadyczne wystąpienia pierwszego Bibliotekarza, który przez większą część serii wykonuje samotną misję poza obserwacją widza.

Zaangażowani aktorzy idealnie sprawdzają się w kinie familijnym, chociaż w ogólnym rozrachunku wypadają dość słabo, tkwiąc gdzieś pomiędzy kreskówkowym przerysowaniem a sztucznością wynikającą z niewystarczających umiejętności. Młodsza część widowni z pewnością doceni bardzo różnorodną mimikę Lindy Booth oraz Johna Kima, który dodatkowo wyróżnia się także dość energiczną gestykulacją. Najsłabiej wypada zdecydowanie Rebecca Romijn, która wydaje się typem nielubianej, nudnej belferki. Noah Wyle, w swych rzadkich epizodach, przywraca całości infantylny blask, dzięki któremu lata temu śledziłam filmy z zaangażowaniem.

Producenci zdecydowali się zrobić z serialu bardzo krzykliwą kartkę z życzeniami. Z jednej strony mamy więc sporą ilość efektów specjalnych, które nawet nie próbują udawać, że są czymś więcej, niż najtańszym pakietem; a z drugiej – melodie, które tak doskonale nie wpisują się w serial, że anonsują swoje przybycie głośno, natrętnie i nie pozwalają skupić się na przebiegu akcji. Nie, żeby jej śledzenie wymagało szczególnego zaangażowania.

„Bibliotekarze” wyraźnie nie byli dla mnie najlepszym sposobem na spędzenie wolnego czasu. To, co jeszcze kilka lat temu pomogłoby mi się zrelaksować, teraz wydało się zanadto infantylne i kiczowate. Jestem jednak przekonana, że dziecięcy widzowie byliby wniebowzięci! Bo chociaż wszystko ocieka hektolitrami sztampy, a kiepskie wykonanie i brak logiki sprawiają chwilami niemal fizyczny ból, to wciąż jest to rzecz lekka, niewymuszenie zabawna i poprowadzona z wyraźną kreatywnością. Trochę jak dziecięca zabawa, której nikt nie reżyseruje.

Alicja Górska