bitten2WILKOŁAKI KONTRATAKUJĄ! WAMPIRY – STRZEŻCIE SIĘ!
O serialu „Bitten” nie słyszałam do… gali rozdania Złotych Globów, której telewizyjną relację przerywały liczne spoty reklamowe. Wśród nich, jak bumerang, powracało przypomnienie o następnym odcinku serialu „Bitten”. Dałam się złapać. Spodziewałam się czegoś pomiędzy „Nastoletnim wilkołakiem” a „Pamiętnikami wampirów”. Dostałam ugładzony „True Blood”.

Elena Michaels (Laura Vandervoort) wiedzie całkiem normalne życie w Toronto. Ma kochającego chłopaka, Philippa (Paul Greene) oraz prężnie rozwijającą się karierę. Ale miejski świat nie ma pojęcia, że Elena jest ostatnią z kobiet-wilkołaków na całej planecie. Kobieta doskonale ukrywa prawdę o sobie. Sprawy zaczynają się komplikować, gdy na terenie watahy, do której należy Elena, ginie młoda dziewczyna. Powrót do małego miasta i „rodziny” budzi niechciane wspomnienia oraz od dawna odrzucane emocje – miłość miesza się z nienawiścią; zaufanie do alfy, Jeremy’ego (Greg Bryk), z ostrożnością wobec Clay’a (Greyston Holt), byłego kochanka. Tymczasem na jednej zbrodni się nie kończy. Elenie coraz trudniej jest skrywać przed sobą oba światy, w których funkcjonuje. Czas dokonać wyboru. Jaką karę zapłacą ci, których przez tyle czasu okłamywała? Czy ona i ci, na których jej zależy będą w stanie podporządkować się rygorystycznym zasadom świata wilkołaków?

bittenPodobnie jak w przypadku pierwszej styczności z „True Blood” lata temu, w „Bitten” uderzyło mnie eksponowanie nagości i mnogość stosunków seksualnych. Już pierwsze sekundy, pierwszego odcinka, pierwszego sezonu, historii ostatniej kobiety-wilkołaka na planecie, to jęki i stękanie dochodzące z sypialni. Wzięłam to za dobry omen. Bynajmniej z powodu jakiejś obsesji na punkcie filmowej pornografii. Duża ilość seksu oznaczała wyższy target wiekowy, obiecywała: krew, przemoc i mniej szlochów oraz miłosnego zawodzenia; mniej licealnych dramatów; mniej klasyfikowania przez przyjaciółki facetów w kategoriach słodyczy; mniej ckliwych wyznań i związanej z tym otoczki. Pierwszy odcinek „Bitten” opatrzony był neonem „dla dorosłych” oraz – chociaż to okazało się nieco później, niż w pierwszych sekundach – hasłami: „perwersyjna przyjemność” i estetyką „martwego gołębia” (niby coś nas w takim rozpaćkanym na chodniku gołębiu odrzuca, a jednak pragniemy się temu przyglądać). Idealna rozrywka – niewymagająca pełni intelektualnego skupienia, z intrygą, tajemnicą, krwią, akcją i seksem.

Wkrótce jednak okazało się, że twórcy serialu próbują złapać za ogon więcej, niż jedną srokę. Emocjonalność bohaterów i fabuła odbijały się więc w swych podobieństwach od „Pamiętników wampirów” i „True Blood” (co ciekawe „Bitten” to również adaptacja powieści), co dawało niekiedy bardzo przykre rezultaty (wyobraźcie sobie scenę, kiedy dwóch półnagich mężczyzn o doskonałej budowie ciała, z których jeden jest ofiarą a drugi katem, siedzi przed sobą i zalewa się łzami opowiadając o głębi swoich uczuć – „mógłbym za nią zginąć” itd. – po czym kat ostatecznie, płacząc, odcina swojej ofierze jądra, używając do tego specjalnego sprzętu). W ostatecznym rozrachunku  nieudane sceny zrównoważył natłok tych bardziej udanych.

Aktorsko nie jest najlepiej. Laurę Vandervoort kojarzę jeszcze z „Gwiazdy od zaraz” (to przerażające, że właściwie wcale się wizualnie nie zmieniła od tych dziesięciu lat), ale nigdy nie należała do najzdolniejszych członków obsady. Podobnie jest z, w sumie epizodyczną postacią, w którą wcieliła się Genelle Williams, znana z „Radiostacji Roscoe”. Greg Bryk zagrał kilka epizodów w „Pile”, Greyston Holt to przede wszystkim aktor telewizyjny i nie kojarzyłam go wcale. Zresztą nawet teraz kojarzę bardziej jego pośladki, niż twarz – mam dziwne wrażenie, że pokazuje je na ekranie znacznie częściej, niż ktokolwiek inny i w dodatku nie nosi bielizny. Reszta aktorów jest jeszcze mniej znana, mniej doświadczona i mniej utalentowana (łatwiej, w mojej ocenie, ma jeden ze schwarzcharakterów, grany przez Pascala Langdale’a, który burgundowymi strojami i akcentem skradł moje serce – nieważne jak bardzo byłby nienaturalny). Obsada wypada więc kiepsko, zwłaszcza, gdy musi odgrywać szczególnie emocjonalne sceny lub związane z fizycznym bólem, ale przecież nie o aktorski kunszt w serialach takich, jak „Bitten” chodzi.

„Bitten” posiada jednak elementy, które niwelują w dużej mierze aktorskie niedociągnięcia. Sceny walki – chociaż nie wszystkie – to istny majstersztyk. Nie mam tu na myśli półobrotów, kopnięć i innych technik, ale podkład muzyczny. Starcia – zwłaszcza z ostatnich dwóch czy trzech odcinków sezonu – to coś, co mogłabym oglądać wielokrotnie, jako pokaz brutalnego tańca. Choreografia ruchu w połączeniu z muzyką oraz zdjęciami autentycznie zachęcała mnie do zaciskania pięści z ogólnego napięcia. Nieźle wypada również opening, który dla mnie stanowi jeden z ważniejszych elementów.

Finał sezonu robi dokładnie to, co powinien robić finał sezonu, czyli wypala w mózgu dziurę i wywołuje długi jęk przerażenia i rozczarowania, że trzeba czekać na kolejny epizod. Zwieńczenie sezonu było więc ostatecznym potwierdzeniem mojej opinii i podtrzymało chęć polecenia produkcji. Jakkolwiek fani „Pamiętników wampirów” mogą dostrzec niepokojące zbieżności imion bohaterów lub niektórych elementów fabuły, a wielbiciele „True Blood” uznać estetykę produkcji za niezwykle zbliżoną, „Bitten” pozostaje obrazem odrębnym i niezależnym od dotychczasowych produkcji. Z pewnością twórcy wzorowali się w jakiś sposób na istniejących serialach, jednak byłoby dziwnym, gdyby nie próbowali wesprzeć się doświadczeniem równie popularnych serii.

77

Alicja Górska