thelastman2SAMOTNOŚĆ NIEKONIECZNIE STRASZNA
Gdybym była ostatnim człowiekiem na ziemi, to najprawdopodobniej szybko strzeliłabym sobie w głowę. Albo może wybrałabym jakiś bardziej pewny sposób śmierci, bo jak pokazuje doświadczenie Wertera: i pistolet przystawiony do czaszki może zawieść. Przed wyzwaniem odpowiedzenia na pytanie, jak zachowałby się człowiek w podobnej sytuacji stanął również twórca serialu „The Last Man on Earth”, Will Forte, kreując jedną z najbardziej nietypowych serii w ostatnim czasie.

Phil Miller (Will Forte) jeździ po kraju w poszukiwaniu… kogokolwiek. Na wielkich przydrożnych banerach wypisuje swój stały adres w Tucson. Stopniowo wykreśla z mapy odwiedzane stany USA, aż wreszcie nie zostaje już żaden do odwiedzenia, a on uznaje siebie za ostatniego mężczyznę na ziemi. Zgodnie z planem wraca do Tuscon, gdzie zajmuje willę Hugh Hefnera, gromadzi wszystkie dobra doczesne i absolutnie nie przejmuje się kwestiami praktycznymi, ani… żadnymi innymi. Dni upływają mu na niszczeniu mienia (Deklaracja Niepodległości jako serwetka), piciu (lub pływaniu w) alkoholu i powiększaniu stale rosnącej góry śmieci. Wkrótce jednak życie hulaki przestaje mu wystarczać i Phil planuje swoje samobójstwo. W chwili, gdy jego auto ma zderzyć się z wielkim głazem pośrodku niczego, mężczyzna dostrzega na horyzoncie… smugę dymu.

thelastmanBardzo szybko okazuje się, że Phill nie tylko nie jest ostatnim człowiekiem na ziemi, ale i nawet przedostatnim czy choćby w zwycięskiej trójce. Za monodram, na który po cichu liczyłam, można uznać jedynie pierwszy odcinek. Ale za to jaki to jest odcinek! Doskonale prześmiewczy i przemyślany. Poszukiwanie porad na przetrwanie w „Cast Away”? Dlaczego nie! Fani Wilsona będą mieli zresztą sporo powodów do radości.

Później do głównego bohatera dołączają kolejne postaci. Powinnam być zawiedziona, ale ich różnorodność oraz przewrotność scenariusza, którego autor kpi sobie z utartych schematów i zbawczości losu, w pełni zrekompensowała mi to uczucie zawodu. Inną jednak sprawą jest, że przemiany – którą naprawdę trudno aprobować – doświadcza także Phill. Początkowo budzący współczucie widza, mężczyzna staje się jednym z najbardziej antypatycznych bohaterów w historii ruchomych obrazów.

Jest 2020 rok, ludzkość praktycznie wymarła po pojawieniu się tajemniczego wirusa, a wśród garstki ocalałych próżno szukać komandosów i świrów, co przez połowę życia zbroili się na wypadek apokalipsy. Phill to czterdziestolatek z pozbawionej ambicji, szarej masy; a wśród kolejnych bohaterów należałoby wymienić przede wszystkim: pokręconą dewotkę oraz grubasa o złotym sercu ze skłonnością do użalania się nad sobą. Wybuchy, hordy zombie, lejąca się krew? Tu nie ma, co na podobne akcje liczyć (chociaż Phill ma skłonności piromana). Destrukcyjna moc, o której w kontekście „The Last Man on Earth” mowa, to egoizm, strach, brak umiejętności tworzenia więzi oraz… cwaniactwo, kombinowanie i zwodzenie. Wszystkie te negatywne cechy są tak skrajne i boleśnie intensywne, że z każdym odcinkiem coraz mniej chętnie śledziłam serię. Nie, dlatego że robiła się nieciekawa, ale ilość wykroczeń Philla i jego błędów była już tak długa, że kolejne wpadki mężczyzny podglądało się przez palce, czekając już tylko na tragiczny zwrot akcji.

Pierwsza połowa serialu ma w sobie coś intrygującego, zarówno z psychologicznego punktu widzenia, jak i komediowego. Niestety druga zmienia sensowny obraz w zbiór dowcipów najniższego sortu. W zasadzie od pewnego momentu rozchodzi się już wyłącznie o smród, fekalia i seks. Finał serii zwiastuje jednak ewentualność poprawy, za co mam zamiar trzymać kciuki.

Nie można za to narzekać na stronę aktorską i operatorską „The Last Man on Earth”. Will Forte zagarnia niemal całą atencję i świetnie sprawdza się zarówno w tej pierwszej, monodramowej części, jak i później, gdy musi wykreować absolutnie aspołecznego i antypatycznego bohatera. Świetnie wypada również serialowa Carol, Kristen Schaal, która tworzy jedną z najbardziej charakterystycznych i  zabawnych postaci. Z kolei zdjęcia, chociaż niewyszukane, to przemyślanie komponowane widoki Arizony, które doskonale wpisują się w wizję postapokaliptyczną – równiny, pustynie, monochromatyzm.

Oprócz słabszej drugiej części sezonu, zasadniczą wadą „The Last Man on Earth” jest brak odpowiedzi. Widz wie jedynie, że ludzkość wykończył wirus. Żadnych konkretów. Dlaczego bohaterowie nie zachorowali? Skąd wziął się ten wirus i dlaczego świat wygląda tak… porządnie? To tylko garstka z pytań, które pozostają bez odpowiedzi. Nie da się jednak ukryć, że seria prezentuje zupełnie nową jakość, jeżeli chodzi o komediowe, postapokaliptyczne wizje i choćby dlatego warto po nią sięgnąć. Z pewnością nie odstrasza również sezon złożony z trzynastu odcinków, z których każdy trwa ledwie dwadzieścia minut. Czy polecam? Na pewno pierwszą część, bo później całość zalicza tendencję spadkową. Jeżeli ją jednak przetrwacie, to poznacie finał, który obiecuje, że to druga seria może być o niebo lepsza.

77

Alicja Górska