theranch2SŁODKO-GORZKIE ŻYCIE FARMERA
Mamy z Kamilem taki rytuał – co posiłek, to inny serial. Na jedną z pierwszych wspólnych serii, przyswajanych razem ze śniadaniem, wybraliśmy „The Ranch”. Czego się spodziewałam? Mierności i przeciętności. Tymczasem sitcom Dona Reo i Jima Pattersona przyjemnie nas zaangażował. 

Colt Bennett (Ashton Kutcher) jest byłą gwiazdą futbolu. W szkole święcił sukcesy i stanowił wzór do naśladowania dla całego miasteczka, ale świat profesjonalistów zrewidował jego wysokie mniemanie o sobie. Po latach braku kontaktu z krewnymi wraca na rodzinną farmę i próbuje… Początkowo raczej przeczekać gorszy okres, ale z czasem po prostu ułożyć sobie życie. Nie ułatwiają mu tego jednak relacje, z wciąż żywiącą uraz, rodziną. Zwłaszcza z burkliwym i oschłym ojcem (Sam Elliott) oraz starszym bratem, Roosterem (Danny Masterson), wciąż starającym się zabiegać o uwagę oziębłego rodziciela. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt nietypowego układu głowy rodziny z matką Colta i Roostera, Maggie (Debra Winger), która mimo pozostawania z Beau Bennetem w związku małżeńskim, nie mieszka w domu, a w przyczepie (jakkolwiek nie przeszkadza jej to w kontynuowaniu intymnych zbliżeń). Czy Colt tym razem zdecyduje się zostać na ranczu? Czy sytuacja rodzinna Bennettów wreszcie się naprostuje?

theranchJuż po samym opisie widać, że „The Ranch” nie jest typowym sitcomem. Owszem, problemy poruszane w serialu nie należą do szczególnie oryginalnych, czy wyszukanych; to nie rewolucyjna fabuła o wiekopomnym znaczeniu, a prosta historia faceta, który… No właśnie. Który najwyraźniej zmarnował swoją szansę, wpadając w pułapkę młodzieńczych szaleństw i życiowych uciech. Brzmi gorzko, prawda? I tak właśnie być powinno, bowiem „The Ranch”, jakkolwiek „straszy” śmiechem z offu, kartonowymi dekoracjami i smutną garstką przestrzeni zdjęciowych, okazuje się komedią nieskomplikowaną, acz słodko-gorzką.

Wyjątkowo jak na sitcom, fabuła nie spełnia tutaj pustej roli prostej sklejki dla zestawu gagów i zabawnych tekstów, a pokazuje prawdziwą, choć prostą historię. Między kolejnymi dowcipami i słownymi zgrywami wyłaniają się ze scenariusza pytania o rodzinne wartości, hierarchię samorealizacji względem obowiązków wobec krewnych, czy znaczenie więzi w ludzkim życiu. Kolejne salwy śmiechu, pobudzane przez charakterystykę każdej z postaci (brawo za dobór aktorów), cichną, gdy pojawiają się wątki związane z trudnością wyrażania uczuć oraz dążeniem do akceptacji i bliskości, opartej na czymś więcej niż fizyczne spotkanie podczas jednorazowego numerku. Nie oznacza to wszystko, że nie ma się, z czego podczas seansu „The Ranch” pośmiać. Wprost przeciwnie! Docinki słowne bohaterów i mnogość dowcipów sytuacyjnych sprawiają, że oglądanie każdego odcinka wiąże się z testem wytrzymałości mięśni brzucha i policzków. Czasami tylko te niekontrolowane wybuchy śmiechu gasną nagle, gdy widz uświadamia sobie, że kolejna wymiana zdań bohaterów posiada drugie dno o niekoniecznie zabawnym sensie.

Wizualnie nie ma się, do czego przyczepić, ale nie ma również, czego specjalnie chwalić. To dobrze zrealizowana produkcja z klimatycznymi lokacjami, chociaż nieszczególnie różnorodnymi i licznymi. W każdym odcinku widz obcuje z tymi samymi przestrzeniami, nierzadko w bardzo podobnych konfiguracjach pojawiania się na ekranie. Nastrojowość serii podkręcają właściwie dobrane utwory, zwłaszcza z nurtu country. Tym, co może bawić w przestrzeni kadrów, są narzucające się „product placement”. Bohaterowie nie pijają bowiem jakiegoś bourbonu, przypadkowej whisky, losowego piwa czy nawet nieprzemyślanie dobranego napoju gazowanego. Wieczorne spotkania na ganku umilają zawsze: Jim Beam, Johnny Walker, Budweiser i Coca-Cola. I wierzcie mi, trudno tego nie zauważyć.

Myślałam, ze „The Ranch” dołączy do grona seriali, które obejrzę jako umilacz posiłku i zapomnę, tymczasem niektóre ze scen wciąż kołaczą mi się w głowie. Słodko-gorzki charakter produkcji czyni ją niespodziewanie uniwersalną znaczeniowo, pozwalając, by każdy z widzów odniósł fragment jej fabuły do własnego życia. Całość to raptem pięć godzin, więc nawet, jeżeli nie jesteście przekonani, zaklinam was – spróbujcie. Naprawdę warto.

77

Alicja Górska