Nie wiem, gdzie byłam, gdy świat drżał z wściekłości, dyskutując o dziwacznych decyzjach Lionsgate w sprawie „Objawienia”, ale może to i dobrze, że przed seansem nic jeszcze nie wiedziałam o oburzających decyzjach przedsiębiorstwa – przynajmniej nie podeszłam do produkcji uprzedzona. Nie zmieniło to chyba jednak za wiele. Wciąż bowiem – zgodnie z ogólną krytyką – uważam, że film to dziwny, nieskładny i zwyczajnie niewarty oglądania.
Zazwyczaj nie mam problemów z wydawaniem osądów o tekstach kultury. Śledzę film i wraz z pojawieniem się napisów końcowych nie mam już żadnych wątpliwości jak wysoko plasuje się na tle znanej mi kinematografii oraz swojego gatunku. Zazwyczaj. Bywa jednak, że już od pierwszych minut czytania czy oglądania mam w głowie wielki chaos i wyczekuję momentu przełomowego, który zepchnie dane dzieło w odmęty „poniżej pięciu” lub wywinduje na „powyżej pięciu”. Bywają też takie twory, które irytują mnie od samego początku, ale i w dziwny sposób pociągają. Taki okazał się właśnie „Kto tam?” (ang. „Knock, knock”).