Bokeh to pojęcie z dziedziny fotografii, które polega na miękkim rozmyciu tła. Celem tego zabiegu jest usunięcie ze zdjęcia wszystkich elementów, które mogłyby odwracać uwagę od najważniejszego obiektu. Przy zastosowaniu bokeh nawet w najbardziej prozaicznych przedmiotach zaczynamy dostrzegać sens albo… jego brak. Co zobaczylibyście w najbliższej osobie, gdyby tło – inni ludzie na całym świecie – nagle zniknęło?
Wybierając się na seans „Hobbs i Shaw” spodziewaliśmy się samoświadomego, komediowego kina akcji w stylu ostatnich odsłon serii „Szybcy i wściekli” – serii, której swoją drogą jest to spin-off. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie to aż tak udana realizacja tej konwencji.
Filmowa wersja „Ready Player One” to dzieło kompletne, które jednak nie zapisze się raczej trwale na kartach historii. Nie z uwagi na swoją jakość, skądinąd bardzo dobrą, tylko z kilku pomniejszych powodów, sprowadzających się do prostego sformułowania: „wszystkim nie dogodzisz”. No i – jak to zwykle bywa w sieci – ci, którym się nie dogodziło, zdają się krzyczeć najgłośniej.
„Gwiezdne wojny” to fenomen, który na nowo zdefiniował konwencję space opery. I właśnie w ramach niej należy kolejne odsłony „Star Wars” postrzegać. „Ostatni Jedi”* korzysta z tejże starwarsowej tradycji garściami. Próżno szukać tu realistycznej fizyki czy zimnego racjonalizmu, jest za to sporo prostej alegoryczności i widowiskowości. Jednak reżyser, Rian Johnson, podążając dobrze znanym szlakiem przez „odległą galaktykę” postawił kilka niespodziewanych kroków – i nie wszystkim się to spodobało.
Jedyne, co zostało mi po pierwszym (kinowym!) seansie „Czarnobyl. Reaktor strachu”, to średnio śmieszna anegdotka o wyprawie do oddalonego o 60 kilometrów kina w celu obejrzenia (za pieniądze!) czegoś, co okazało się półtoragodzinną wersją „Wzgórza mają oczy” dla ubogich. Nie znałam wcześniej opisu filmu, nie widziałam zwiastuna, niczego na jego temat nie czytałam. Wydało mi się ciekawą sprawą pójść na film bez żadnych oczekiwań. Błąd.
Są takie filmy, w których najsłabszym ogniwem jest reżyser nieumiejętnie prowadzący ekipę na planie, albo scenariusz niedający podstaw do dobrej filmowej historii, albo choćby niedobrze dobrana obsada. I oczywiście dałoby się wskazać w ten sposób lepsze i gorsze aspekty „Człowieka z magicznym pudełkiem”, ale najsłabszym ogniwem tego filmu zdaje się być jednak… publiczność. A przynajmniej takie odniosłem wrażenie podczas i po seansie najnowszej produkcji Bodo Koksa.
Już jakiś czas temu stało się jasne, że Marvel Cinematic Universe podążać będzie w wielu kierunkach jednocześnie. W ramach MCU powstają np. zarówno „poważne” filmy akcji, jak i cała masa utworów zgoła komediowych. Muszę jednak przyznać, że decyzją o zatrudnieniu do współpracy twórcy takiego, jak Taika Waititi – i to przy okazji najnowszej części przygód jednej z najważniejszych postaci w tym uniwersum, Thora – Marvel mi zaimponował.
Biedni, oj biedni są fani kina katastroficznego. Niby świat sypie się w gruzy, a filmowi twórcy wciąż jakby nie potrafili rozejrzeć się wokół siebie. Zamiast sensownych i przerażających scenariuszy ludzkiej zagłady mamy więc nie tylko cudowne koszmarki klasy „Ź” (które osobiście uwielbiam), jak seria „Rekinado”, ale też zwykłe koszmarki. Takie jak „Geostorm” Deana Devlina.
Nie tak dawno dotarło do mnie, że zarówno film jak i literatura tworząc obrazy dotyczące przyszłości, kreują wizje apokaliptyczne. Niemal nikt, jeżeli ktoś w ogóle, wróży ludzkości opamiętanie i właściwy kierunek rozwoju. „Z jak Zachariasz” wpisuje się w tę tendencję, jednocześnie nieco ją przemieniając. Nie jest to bowiem typowe kino hollywoodzkie z wartką akcją i dużą ilością efektów specjalnych, lecz kameralna historia o znamionach filmu psychologicznego.
Niektórzy twierdzą, że Luc Besson skończył się na „Piątym Elemencie” (1997). Jeszcze inni stawiają krzyżyk na jego karierze nawet wcześniej, np. przy premierze „Leona Zawodowca” (1994) albo wręcz „Nikity” (1990). Śpieszę donieść, że wszystkie te zawodowe nekrologi są wyssane z palca. Luc Besson żyje i ma się dobrze, również jako artysta, a „Lucy” (2014) to doskonały przykład tego, że wciąż rozwija się profesjonalnie.
Kultura lubi recykling. Treści oryginalne przeplatają się w każdym medium z rozmaitymi kontynuacjami, coverami, rebootami, remasterami, remiksami, remake’ami i innymi formami (od)twórczości. Należy jednak pamiętać, że mierzenie się z niektórymi markami stanowi nie lada wyzwanie. Nie zawsze są to tytuły wybitne, ale przez pryzmat nostalgii nawet durnotki potrafią urosnąć do rangi pozycji kultowych. Dobrym tego przykładem jest „Power Rangers”.
„Wojna o planetę małp” to bez wątpienia kino rozrywkowe. Ot kolejny wakacyjny blockbuster, zrealizowany z rozmachem pokaz efektów specjalnych służących ukazaniu atrakcyjnej akcji. Tak, to wszystko prawda (choć akcja nie należy tu akurat do najbardziej dynamicznych). Rzecz w tym, że to również coś więcej. Matt Reeves, opowiadając o losach Caesara i jego podwładnych, opowiada historię znacznie ważniejszą, niż można by się spodziewać po zwykłym letnim przeboju z multipleksów.
Normalność stanowi dokładne przeciwieństwo oryginalności. Chcąc być autorem pośród (od)twórców, trzeba być trochę dziwnym, wychodzić poza schematy, by w ten sposób znaleźć własny styl. To, trudne skądinąd, zadanie udało się Zackowi Snyderowi, a „Sucker Punch” stanowi niezłe potwierdzenie tej tezy.
Dziś to już norma, ale w 2012 roku umieszczenie superbohaterów wcześniej występujących w osobnych filmach tym razem w jednej wspólnej produkcji było wydarzeniem przełomowym. Znane z kart komiksów uniwersum Marvela, pełne przeplatających się historii rozmaitych superherosów, doczekało się pierwszego mash-upu na srebrnym ekranie. Podobnie jak w papierowym pierwowzorze, grupa „unikalnych jednostek” zjednoczyła się w słusznej sprawie, by pod nazwą The Avengers pokazać, że w obliczu niebezpieczeństwa Ziemia może liczyć na siły przekraczające standardowe ludzkie możliwości, nawet najlepiej wyszkolonych wojaków.
Filmowa seria o Transformerach stanowi wzorcowy wręcz przykład hollywoodzkiej maszynki do robienia pieniędzy, istnej kury znoszącej złote jajka. Dla Michaela Baya te filmy to wręcz wizytówka; dla Paramount Pictures – broń w starciu letnich blockbusterów; a dla Hasbro – sygnatura udanej ekranizacji uniwersum zabawkowego. Czy „Transformers: The Last Kningt” dobrze rokuje dla przyszłości tego systemu rozrywkowego?