czarnobyl. reaktor strachuO TYM JAK KIJÓW STAŁ SIĘ ŁADNYM MIASTECZKIEM
Jedyne, co zostało mi po pierwszym (kinowym!) seansie „Czarnobyl. Reaktor strachu”, to średnio śmieszna anegdotka o wyprawie do oddalonego o 60 kilometrów kina w celu obejrzenia (za pieniądze!) czegoś, co okazało się półtoragodzinną wersją „Wzgórza mają oczy” dla ubogich. Nie znałam wcześniej opisu filmu, nie widziałam zwiastuna, niczego na jego temat nie czytałam. Wydało mi się ciekawą sprawą pójść na film bez żadnych oczekiwań. Błąd.

„Czarnobyl. Reaktor strachu” (oryginalna nazwa jest jeszcze bardziej zabawna – „Chernobyl Diaries”) to historia grupy przyjaciół, która podczas zwiedzania Europy zbacza z kursu i decyduje się na skorzystanie z oferty ukraińskiego biura wycieczkowego. Przedstawiciel firmy proponuje im ekstremalną wyprawę do opuszczonej po wybuchu reaktora Prypeci. Na miejscu okazuje się oczywiście, że miejsce nie jest wcale opuszczone i liczebność grupy przyjaciół znacznie się zmniejsza. Są krwiożercze zmutowane psy, niedźwiedzie biegające po blokowiskach oraz łysi, cierpiący na anemię kanibale vel dawni mieszkańcy osiedla. Na szczególną uwagę zasługuje przewijający się motyw zmutowanych zwierząt. Promieniowanie reaktora wyrządziło kundlom Prypeci niesamowitą krzywdę, bo nagle stały się pięknymi okazami najczystszej krwi psów rasowych.

czarnobyl. reaktor strachu„Sens” produkcji wyłania się już w pierwszej minucie obrazu – chybotliwe ujęcia, kręcone amatorską kamerą, przedstawiające grupę amerykańskich nastolatków w Europie (dodajmy do tego tytuł i wszystko staje się oczywiste). Ze zgrozą obserwowałam ten początek, obawiając się, że ta nowa tendencja do tworzenia horrorów-mockumentów uwydatni się i tutaj. Niestety, zazwyczaj zbiera mi się na wymioty po kilkunastu minutach skaczącego obrazu. Miałam szczęście – po sekwencji szczerzących się i robiących z siebie idiotów amerykańskich nastolatków kamera trochę się uspokoiła, chociaż wciąż tkwiła gdzieś na granicy filmu amatorskiego i, nazwijmy to umownie, profesjonalnego.

Dobór aktorów i granych przez nich postaci opiera się na stereotypach. Mamy nażelowanego amancika, racjonalnie myślącego przystojniaczka, który poddaje się presji grupy, pustą blondynkę i brunetkę, z którą dopiero co zerwał chłopak, a która w nażelowanym amanciku widzi miłego chłopaka, głęboko skrywającego swoje emocje. Wszyscy grają jak drewno, a ich umiejętności aktorskie lokują się gdzieś pomiędzy tragiczną żenadą a zupełną kompromitacją. Jedyną pozytywną aktorsko postacią (bo zabawną do bólu) jest ukraiński przewodnik wycieczki, były komandos Juri. Wygląda jak Pudzian na diecie, rusza się jak automat i płynnie mówi po angielsku, choć z silnym rosyjskim akcentem. Niestety, komandos nie komandos, ginie jako pierwszy.

Dialogów w filmie za wiele nie ma. Więcej tu wrzasków (zwłaszcza wtedy, kiedy krzyczeć się nie powinno), posapywań i monologów na temat życiowych błędów. Jedyna rozmowa, która zapadła mi w pamięci dotyczyła Kijowa, określonego przez bohaterkę mianem ładnego miasteczka.

Bardzo chciałabym móc napisać na temat filmu „Czarnobyl. Reaktor strachu” coś mniej złośliwego i bardziej pozytywnego. Niestety wyszłam z kina znudzona i zdruzgotana stanem światowej kinematografii. Kiedyś tego typu obraz nie miałby swojej premiery na wielkim ekranie. Kiedyś jakaś podrzędna stacja telewizyjna umieściłaby go w martwym czasie antenowym. Kiedyś, w dniu premiery, można by kupić taki film za pięć złotych w komplecie z gazetą. Dziś? Może też tak jest, a fakt, że „Czarnobyl. Reaktor strachu” trafił do kin uznać można tylko za przykry wyjątek. Nie tylko nie polecam, ale wręcz odradzam.

 

Alicja Górska