72 godzinyTAKA „UPROWADZONA”, TYLKO JAKAŚ ŚMIESZNA
Problem z filmem „72 godziny” mam nietypowy. Niby miał być to thriller i film akcji, a w rzeczywistości wyszła komedia. A może wcale nie komedia, tylko pastisz albo jakaś parodia? Może starzejący się Kevin Costner wyśmiewał, również starzejącego się, Liama Neesona? Bo przecież „72 godziny” to taka „Uprowadzona”, tylko jakaś… śmieszna.

Ethan Runner (Kevin Costner), agent CIA, traci przytomność podczas akcji. Po badaniach okazuje się, że choruje na niezwykle złośliwą odmianę raka. Zostaje zwolniony ze służby z zaleceniem uregulowania swoich spraw rodzinnych, ponieważ pozostało mu maksymalnie pięć miesięcy życia. Ethan postanawia odnowić kontakt z żoną Christine (Connie Nielsen) oraz córką Zoey (Hailee Steinfeld). Z atmosfery rodzinnego pojednania wyrywa go jednak niejaka Vivi (Amber Heard), która w zamian za ostatnią akcję proponuje mu eksperymentalny środek, zdolny usunąć nowotwór. Pokusa jest  ogromna. Ethan nie sprawdza się jako ojciec, a mimo to Christine decyduje się pozostawić mu córkę na trzy dni, kiedy ona (Christine) udaje się z Paryża do Londynu w celu poszukiwania pracy. Te trzy dni to właśnie tytułowe 72 godziny, w czasie których Ethan próbuje rozdzielić posiadany czas pomiędzy córkę a ostatnie zlecenie.

72 godzinyFilm w reżyserii McG jest tak naprawdę zlepkiem trzech rodzajów obrazów – mdlejącego Kevina Costnera z, podczas tych omdleń, nieco surrealistycznymi wizjami; wiecznego odbierania telefonu w najmniej odpowiednim momencie; naprzemiennego kłócenie się z córką i ratowanie jej z opresji typowych dla alogicznie postępujących nastolatków (bardzo stereotypowych swoją drogą). Między tymi trzema rodzajami scen występują jeszcze zapychacze w formie delikatnych (bardzo, bo to PG-13) podtekstów seksualnych, bezkrwawych zabójstw oraz samochodów. Następujące po sobie wydarzenia w „72 godzinach” to jedna wielka dziura logiczna, co boli o tyle, że jednym z autorów scenariusza jest Luc Besson. Dałoby się to może odratować, gdyby nie ograniczenie wiekowe, które nie pozwoliło zrobić z „72 godzin” nawet dzikiego, zalanego krwią kina akcji dla fanów Ja Wam Dama czy Stefana Mewy.

Kevin Costner mógłby zrobić Liamowi Neesonowi sporą konkurencję, gdyby tylko pozwolił mu na to scenariusz, ale scenariusz przewidywał wykreowanie Costnera na życiowego łamagę. Najpierw pozwala wykorzystywać się CIA, potem jakiejś francusko-afrykańskiej rodzinie, następnie wokół palca okręca go sobie Vivi, a ostatecznie manipuluje nim własna córka. Filmowy Ethan robi to oczywiście z samotności, z braku życia poza pracą, z potrzeby bliskości, ale jakoś nie potrafię mu współczuć. Wzbudza we mnie raczej uczucie litości. Nie chodzi tutaj zresztą o samą kreację aktorską, ale także aktora, bo jakkolwiek Kevin Costner wyklęty jest przez Hollywood, to w moim serduszku miejsce ma od lat dziecięcych. A to? To nie jest produkcja na jego poziomie.

To nie tak, że na „72 godzinach” umiera się z nudy. Przez cały seans w głowie ma się jednak pulsujące myśli w stylu: Co jest z tym filmem nie tak? Czy to było śmieszne? Mam się teraz śmiać? Halo, czy na sali jest koc, pod którym można by się schować ze wstydu? Costner, dlaczego znowu padłeś na glebę? Wódka! Czy ma ktoś wódkę? Właśnie dlatego, jest to zarazem… idealne kino na sobotni wieczór ze znajomymi (i w zasadzie tylko na takie sytuacje!).

 

Alicja Górska