Autotematyzm w kulturze nie jest niczym nowym. Od nastania postmodernizmu stał się wręcz dość popularnym trendem, w którym coraz częściej i coraz śmielej poczynają sobie również twórcy popkultury. Świetnym tego przykładem może być film „Be Cool” F. Gary’ego Graya z 2005 roku, według scenariusza Petera Steinfelda.Czytaj dalej →
Dwayne „The Rock” Johnson jest duży, łysy (choć w recenzowanym filmie akurat jeszcze nie), nosi obcisłe koszulki, a z unoszenia brwi zrobił swój znak rozpoznawczy. Poza tym… jakoś szczególnie upodobał sobie filmy rozgrywające się w dżungli. Kiedy zaczęły się występy The Rocka w zielonym piekle? Niemalże na samym początku jego kariery, bo w roku 2003 za sprawą filmu „Witajcie w dżungli”.
Wybierając się na seans „Hobbs i Shaw” spodziewaliśmy się samoświadomego, komediowego kina akcji w stylu ostatnich odsłon serii „Szybcy i wściekli” – serii, której swoją drogą jest to spin-off. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie to aż tak udana realizacja tej konwencji.
Nie mam wątpliwości, że filmowa wersja kultowego serialu „Baywatch. Słoneczny patrol” wielu nie przypadła do gustu. To bardzo niebezpieczna rzecz realizować produkcje oparte na tak głęboko zakorzenionej w społecznej pamięci, darzonej sentymentem marce – zwłaszcza gdy coraz trudniej odróżnić projekty fanboy’ow od skoków na kasę. Wystarczy jednak nie myśleć zbyt dużo, by na takich produkcjach jak „Baywatch” dobrze się bawić.
Filmowa wersja „Ready Player One” to dzieło kompletne, które jednak nie zapisze się raczej trwale na kartach historii. Nie z uwagi na swoją jakość, skądinąd bardzo dobrą, tylko z kilku pomniejszych powodów, sprowadzających się do prostego sformułowania: „wszystkim nie dogodzisz”. No i – jak to zwykle bywa w sieci – ci, którym się nie dogodziło, zdają się krzyczeć najgłośniej.
Problem z filmem „72 godziny” mam nietypowy. Niby miał być to thriller i film akcji, a w rzeczywistości wyszła komedia. A może wcale nie komedia, tylko pastisz albo jakaś parodia? Może starzejący się Kevin Costner wyśmiewał, również starzejącego się, Liama Neesona? Bo przecież „72 godziny” to taka „Uprowadzona”, tylko jakaś… śmieszna.
Biedni, oj biedni są fani kina katastroficznego. Niby świat sypie się w gruzy, a filmowi twórcy wciąż jakby nie potrafili rozejrzeć się wokół siebie. Zamiast sensownych i przerażających scenariuszy ludzkiej zagłady mamy więc nie tylko cudowne koszmarki klasy „Ź” (które osobiście uwielbiam), jak seria „Rekinado”, ale też zwykłe koszmarki. Takie jak „Geostorm” Deana Devlina.
„Lepsze jest wrogiem dobrego” – powtarzał zawsze mój ojciec, a ja po chwili zastanowienia pozwalałam schować się jego słowom gdzieś w odległych zakamarkach mojego mózgu. „Bez ryzyka nie ma zabawy” – myślałam i dziękowałam w duchu wszystkim tym, który mieli odwagę, by narazić się na porażkę pragnąc czegoś więcej, niż „dobre”. Wbrew wszystkiemu jednak po seansie „Kingsman: Tajne służby” byłam przekonana, że próby „ulepszenia” tego filmu mogłyby przynieść fatalne w skutkach wyniki i drugiej odsłony cyklu, „Kingsman: Złoty krąg”, bardzo się obawiałam, tymczasem…
„Kingsman: Tajne służby” to fenomen nad wyraz osobliwy. Będąc filmem na wskroś nowoczesnym i postmodernistycznym, przywraca on do życia ducha dawnych, kultowych opowieści o szpiegach. Nie jest to jednak ani nudna laurka, z pietyzmem powielająca schematy, które jedynie próbuje uwspółcześnić, ani też złośliwy, erudycyjny prztyczek wymierzony owym schematom. To raczej solidny przykład fajnego, a przy tym niegłupiego i ambitnego akcyjniaka.
Oj, kiepsko ostatnio z rynkiem komediowym, kiepsko. Trudno znaleźć film odmiennej kategorii, niż ta zwana „kloaczną” z serią żartów dotyczących biologicznych aspektów ludzkiej egzystencji – seksem i fekaliami – czy opartej na obrzydliwych wpadkach w stylu lądowania w zbiorniku zepsutego jogurtu lub odchodów. Z pewnym dystansem i obawami usiadłam więc przed telewizorem i włączyłam „Gorący pościg”. Takie zaskoczenia lubię!
Tylko nielicznym udaje się utrzymać w świecie Hollywood. Gwiazdki jednego sezonu, jednego filmu, jednego serialu – to najczęstsze zjawiska. Podobny los podzieli najprawdopodobniej Taylor Lautner, który po sukcesie serii „Zmierzch” nie przyciągnął już tłumów. Co więcej – nie zaproponował niczego, co mogłoby te tłumy przyciągnąć. Idealnym przykładem jest tutaj jeden z nowszych z filmów z jego udziałem, „Nieuchwytni”.
Kasowy sukces „Nocy oczyszczenia” sprawił, że na realizację drugiej odsłony tegoż cyklu przeznaczono trzykrotnie więcej środków. To wciąż suma, która nie zwala z nóg, niemniej w tym przypadku to spory postęp. Trzeba zresztą przyznać, że zmiana ta została przez reżysera i scenarzystę serii, Jamesa DeMonaco, skrupulatnie wykorzystana. „Noc oczyszczenia: Anarchia” to już nie kameralny thriller, a pełnokrwiste kino akcji, choć wciąż niepozbawione atutów pierwsze części cyklu.Czytaj dalej →
W 2013 roku, gdy swoją premierę miała pierwsza odsłona „Nocy oczyszczenia”, niewielu jeszcze słyszało o Jamesie DeMonaco. Młody twórca miał na swoim koncie zaledwie jedną produkcję – „Mały Nowy Jork” – która w dodatku nie zatrząsnął kinematograficznym światem. Sama „Noc oczyszczenia” zresztą także nie pojawiła się w filmowym świecie z wielkim hukiem. Bardziej przysłużył się jej, jak sądzę, marketing szeptany.
Podejście do służb porządkowych, które zakłada, że nadużywają one swoich praw, nie jest niczym nowym. O brutalności policji mówi się lub mawia na całym świecie. Swoisty rodzaj władzy, którą daje mundur, na wybrane jednostki działa bowiem, o ironio, deprawująco. Eskalację problemu wspomina się ostatnio przede wszystkim w kontekście realiów rosyjskich, gdzie do nadużyć dochodzi nie w obrębie pojedynczych przypadków, a całych oddziałów policyjnych, które tworzą „organizacje” półświatka – balansujące na granicy pomiędzy prawem i porządkiem a zwykłą gangsterką.
Niektórzy twierdzą, że Luc Besson skończył się na „Piątym Elemencie” (1997). Jeszcze inni stawiają krzyżyk na jego karierze nawet wcześniej, np. przy premierze „Leona Zawodowca” (1994) albo wręcz „Nikity” (1990). Śpieszę donieść, że wszystkie te zawodowe nekrologi są wyssane z palca. Luc Besson żyje i ma się dobrze, również jako artysta, a „Lucy” (2014) to doskonały przykład tego, że wciąż rozwija się profesjonalnie.