WIRTUALNY ŚWIAT, REALNE PIĘKNO
Filmowa wersja „Ready Player One” to dzieło kompletne, które jednak nie zapisze się raczej trwale na kartach historii. Nie z uwagi na swoją jakość, skądinąd bardzo dobrą, tylko z kilku pomniejszych powodów, sprowadzających się do prostego sformułowania: „wszystkim nie dogodzisz”. No i – jak to zwykle bywa w sieci – ci, którym się nie dogodziło, zdają się krzyczeć najgłośniej.
Jako dziecko lat 80. – człowiek wychowany w latach 90., ale przesiąknięty kulturą wcześniejszej dekady, w której się urodziłem – uznaję najnowszy film Spielberga za piękny przykład nostalgicznej podróży do przeszłości. Jako filmoznawca, natomiast, doceniam go przede wszystkim za prosto, acz pięknie zbudowaną dramaturgię, w której sceny dynamicznej akcji poprzeplatane są bardziej stonowanymi fragmentami, dzięki czemu dwuipółgodzinny seans dostarcza zarówno mocnych wrażeń, jak i zgrabnie poprowadzonej historii z odpowiednio nakreślonymi bohaterami. Jako gracz, ceniący sobie kulturę gier z całym jej zróżnicowaniem – od retrogamingu po high-endowe gry-benchmarki czy nie-gry i inne marginalne zjawiska – biję Spielbergowi brawo za to, jak umiejętnie uwspółcześnił swoje dzieło, uzupełniając nostalgiczne elementy o nawiązania do dzisiejszej popkultury. Wreszcie, jako aca-geek, zajmujący się przede wszystkim relacjami pomiędzy mediami, gratuluję twórcom filmowego „Ready Player One” (w Polsce dystrybuowanego jako „Player One”) tego, iż pozwolili sobie na to, by ostateczny kształt filmu był podyktowany niczym innym, aniżeli ich wspólną wyobraźnią.
Choć niewątpliwie mamy do czynienia z nostalgicznym filmowym wehikułem czasu, „Ready Player One” ma jednak do zaoferowania znacznie więcej, niż tylko wirtualną przejażdżkę po popkulturowych tropach rodem z lat 80. XX wieku. Dzięki odpowiedniemu wyważeniu, całość nie wpada w pułapkę schematu hermetycznego produktu tworzonego „pod określoną publiczkę” (aczkolwiek, zachowując dużą inkluzywność, wciąż utrzymuje część sensów czytelnych właśnie dla „wyspecjalizowanych” widzów). To samo dotyczy zresztą „growości” filmu – ta przejawia się na każdym poziomie, a jej zrozumienie pomaga „pełniej” zanurzyć się w świecie przedstawionym, acz nie jest niezbędna, by czerpać satysfakcję z sensu. Wszystko to zasługa nie tylko Spielbierga, ale też scenarzystów: Zaka Penna i – przede wszystkim – Ernesta Cline’a. Ten ostatni zjednał sobie mój ogromny szacunek, ponieważ uwolnił swoje filmowe dziecko od pierwowzoru literackiego, który zresztą sam również napisał. Tego typu odstępstwa od litery tekstu świadczą o zdrowym dystansie oraz głębokim zrozumieniu nie tylko dla prawideł rynku, lecz również dla języka kinematografii. Chapeau bas!
Choć w tym punkcie powinno to być jasne, warto dla porządku zaznaczyć, że hollywoodzki „Ready Player One” nie jest wierną ekranizacją książki pod tym samym tytułem. Moim zdaniem nie powinien więc być jako taka oceniany. Ernest Cline, bazując na szkielecie fabularnym zaczerpniętym z literackiej wersji, wespół z Pennem i Spielbergiem powołał do życia zupełnie nowe dzieło, zbudowane zgodnie z nową wewnętrzną logiką. I jest to dzieło, przy którym geekowskie serduszko potrafi szybciej zabić, a oczy zaszklić się ze wzruszenia. Potwierdzone empirycznie.
Akcja filmu toczy się w roku 2045, kiedy to ucieczką od szarej rzeczywistości, a zarazem centrum życia towarzyskiego, jest OASIS – fikcyjna kraina, osadzona w wirtualnej rzeczywistości, w której każdy może być każdym. To przedziwne miejsce jest w istocie VR-ową platformą łączącą funkcje medium społecznościowego, archiwum danych, salonu gier, forum wymiany pomysłów i przepływu nieskrępowanej wyobraźni swoich użytkowników. Tę idylliczną ostoję wolności przejąć chce jednak zła korporacja Innovative Online Industries pod wodzą Nolana Sorrento. Jedyną szansą, by ukrócić owe niecne zapędy jest odnalezienie sekretu (easter egga) ukrytego gdzieś w OASIS przez jej zmarłego twórcę, Donovana Hallidaya. Przed wyzwaniem tym staje m.in. wspierany przez paru wirtualnych kompanów główny bohater – Wade Owen Watts, przeciętny chłopak z biednej dzielnicy, znany w świecie gry jako Parzival.
W ostatniej dekadzie lata 80. stały się jednym z najważniejszych punktów odniesienia dla tekstów kultury bazujących na nostalgii. Wiele z nich było naprawdę udanych, dowodząc głębokiego zrozumienia dla specyfiki tej, obfitującej w popkulturowe „kamienie milowe”, dekady – dla ówczesnej estetyki, popularnych konwencji, dominujących schematów. Odnoszę jednak wrażenie (nie tylko ja zresztą), że o ile dla wielu twórców stało się to modą, na której można było koniunkturalnie coś dla siebie ugrać, o tyle trio Spielberg-Cline-Penn stworzyło dzieło dla tego „nurtu” wyjątkowe. Owa wyjątkowość „Ready Player One” wynika z jego… szczerości i bezpretensjonalności. Być może jest to nawet „ostateczne” (nie mylić z „ostatnie”) osiągnięcie w dziedzinie składania hołdu latom 80. i prób uchwycenia ich ducha (ang. eighties-ness), swoista kropka nad i. Z pewnością jednak nie jest to tylko hołd dla tego okresu.
OASIS to kraina zamieszkana przez awatary użytkowników, którzy wypełniają ją swoimi fascynacjami, dziełami wyobraźni własnej i zbiorowej. To ogromna społeczność geeków i nerdów, bez skrępowania czerpiących garściami z rogu obfitości, jakim jest popkultura. Poszukiwanie sekretu ukrytego przez Hallidaya – idealisty i marzyciela z sentymentem zapatrzonego w przeszłość – staje się dla nich dodatkowym bodźcem, by zgłębiać historię kultury popularnej i odkrywać piękno minionych dekad. Tym bardziej na uznanie zasługuje w tym kontekście aktualizacja, jakiej dokonano na potrzeby filmu, czyli wplecenie do tego świata elementów z współczesnej nam, widzom, rzeczywistości, np. z gier „Minecraft” czy „Overwatch”. W końcu w 2045 roku to również będą już produkcje traktowane przez wielu jako retro.
I choć spora część takich intertekstualnych wstawek wydaje się tu po prostu pusta, w istocie dopowiada coś o żyjących w świecie przedstawionym filmu ludziach. Najwyraźniej widać to oczywiście po głównych bohaterach i ich wyborach – dobieranych awatarach, kolekcjonowanych przez nich przedmiotach, toczonych między sobą rozmowach czy choćby po monologicznej narracji Wade’a. Łatwo odczytać z tych wszystkich przesłanek, kim są ludzie logujący się do OASIS, jakie są ich pasje, zainteresowania, stosunek do popkultury i nie tylko. Dlatego też trudno mi się zgodzić z opiniami, wedle których najnowszy film Spielberga jest wyłącznie formalną atrakcją pozbawioną treści. Treści jest tu wbrew pozorom całkiem sporo, tylko trzeba chcieć ją dostrzec. A że jest ona nieskomplikowana i bezpretensjonalna? Wcale nie umniejsza to jej jakości ani wartości w charakterze komentarza na tematy związane z kulturą, technologią, społeczeństwem i innymi aspektami życia współczesnego (i przyszłego) człowieka – tyle że przede wszystkim film pozostaje wciąż atrakcyjną przygodą.
Żeby nie było, że „Ready Player One” broni się „tylko” koncepcyjnie, na poziomie kreacji świata oraz opowieści, to warto wspomnieć, że realizacyjnie całość też wypada bardzo dobrze. W przywołaniu wspomnianego stylu retro dużą rolę odegrała muzyka, na którą oprócz kompozycji Alana Silvestri złożyły się m.in. największe przeboje z lat 80. i sąsiednich dekad. Widać też, że wieloletnia współpraca Spielberga z Januszem Kamińskim, odpowiedzialnym za zdjęcia, zaowocowała doskonałym zrozumieniem co do stylu wizualnego filmu. Efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, ale dzięki pewnej umownej stylizacji mają szansę nie zestarzeć się tak szybko, jak CGI silące się na skrajny fotorealizm.
Aktorsko „Ready Player One” prezentuje się całkiem przyzwoicie, ale brak tu kreacji, które na dłużej zapadną w pamięć. Akcja rozgrywająca się w „realu” nie pozwoliła bowiem dostatecznie rozwinąć skrzydeł ani aktorom epizodycznym, ani odtwórcom głównych ról. Cieszy mnie widok Leny Waithe (znanej mi z serialu „Specjalista od niczego”) na wielkim ekranie, nieźle poradzili sobie Tye Sheridan (Wade/Parzival) i Olivia Cooke (Samantha/Art3mis), ale po prawdzie tylko Mark Rylance (James Donovan Halliday) i Ben Mendelsohn (Nolan Sorrento) wyłuskali ze swoich ról nieco poruszających iskierek. W świecie OASIS, natomiast, w zasadzie cała obsada spisała się świetnie, podkładając głosy swoim awatarom (poza wspomnianymi, na uznanie zasługuje m.in. T.J. Miller w roli najemnika imieniem i-R0k).
Czytając przed oglądaniem „Ready Player One” książkę Ernesta Cline’a pod tym samym tytułem, robicie potencjalnie krzywdę nie tylko sobie (budując mylny horyzont oczekiwań wobec seansu), lecz również samemu filmowi (oceniając go przez pryzmat porównań). Skupiając się na zestawianiu literackiego pierwowzoru z filmem, łatwo przegapić ponadprzeciętną jakość tego ostatniego w kategoriach stricte kinematograficznych. A pod tym względem mamy do czynienia z orgiastycznym przepychem atrakcji wizualnych i gęstą siecią intertekstualnych cytatów, za którymi stoi jednak również wciągająca historia w duchu kina nowej (czy może wręcz „najnowszej”) przygody. Po ostatnich potknięciach Spielberga (np. „BFG” czy „Czwarta władza”) reżyser odnotował wyraźny powrót do formy. Być może to dlatego, że trafił na świetnych współpracowników – Ernesta Cline’a i Zaka Penna – wespół z którymi rozbudził w sobie ponownie żar pasji do „czarowania” za pomocą kina. Czaruj Pan, Panie Spielberg, czaruj!