Między pierwszym filmem „Jumanji” a jego kontynuacją minęły dwadzieścia dwa lata. Pozwala to zaklasyfikować „Jumanji: Przygoda w dżungli” jako tzw. legacyquel, swoiste wskrzeszenie marki. Nowa odsłona zaoferowała jednak coś więcej niż tylko nostalgiczny powrót do znanego świata. Wręcz przeciwnie, film Jake’a Kasdana wywrócił nieco źródłowy pomysł, a jednocześnie dostosował odświeżoną koncepcję do aktualnych realiów XXI wieku.
Teleportacja kojarzona jest przede wszystkim z XXI wiekiem, ale to nie współcześni autorzy i twórcy ją wymyślili. Przesłanki do rozpraw o teleportacji daje już sama Biblia. Obecnie kojarzymy ją głównie z fantastyką naukową i technologicznym postępem lub wariacjami na jego temat (np. „Star Trek” itp.). A gdzie podziała się pierwotna teleportująca magia? Z pewnością sporo namieszała w życiu Claire Randall, bohaterki cyklu książek „Obca” autorstwa Diany Gabaldon oraz głównej postaci serialu „Outlander”.
„Everything Sucks!” na pierwszy rzut oka wygląda jak próba udobruchania tych, którzy w natłoku filmowych i serialowych przejawów sentymentu do lat 80. nie mogą się odnaleźć, bo sami jeszcze wtedy nie istnieli (jak np. ja, chociaż ja kupuję jednocześnie całym sercem te podkoloryzowane, zafałszowane uczuciami wizje amerykańskich przedmieść lat 80.). Nie spodziewałam się po „Everything Sucks!” za wiele. A już na pewno nie sądziłam, że uznam ten serial za warty umieszczenia w moim życiowym topie. Dziwne niekiedy pisze los scenariusze, prawda?
Filmowa wersja „Ready Player One” to dzieło kompletne, które jednak nie zapisze się raczej trwale na kartach historii. Nie z uwagi na swoją jakość, skądinąd bardzo dobrą, tylko z kilku pomniejszych powodów, sprowadzających się do prostego sformułowania: „wszystkim nie dogodzisz”. No i – jak to zwykle bywa w sieci – ci, którym się nie dogodziło, zdają się krzyczeć najgłośniej.
Czasami zasiadamy do konsoli, żeby rozegrać jakąś epicką historię, doświadczyć wielkiej przygody i związać się z bohaterami. Innymi razy wolimy gry, w których fabuła schodzi na dalszy plan, a przy których można po prostu trochę się rozerwać bez myślenia. Niekiedy, natomiast, chcemy spędzić trochę czasu razem. Jeśli akurat nie mamy ochoty ze sobą konkurować, wybieramy wtedy gry kooperacyjne. W ostatnim czasie nasze koopowe rozgrywki zdominował jeden tytuł – „Overcooked”.
Dzisiaj wydaje się, że osiągnięcie większości marzeń to tylko kwestia zaangażowania w sprawę. Dzieciaki bez skrępowania śnią o stanowiskach kierowniczych, występach przed milionami ludźmi, setkach tysięcy czytelników albo wielkich naukowych odkryciach. Kiedyś sprawy nie były takie proste. Nawet w słynących ze swojego snu Stanach Zjednoczonych, które na przełomie lat 50. i 60. przeżywały apogeum napięć związanych z segregacją rasową. „Ukryte działania” w reżyserii Theodore’a Melfiego opowiadają nieznaną i nietypową historię właśnie z tego okresu.
Aisling Walsh, która według internetowych źródeł w pierwszej kolejności jest pisarką, a nie reżyserką (choć zrealizowała uznany na wielu festiwalach film „Szkoła łobuzów” i wiele seriali, w tym także całą serię dla BBC) filmem „Maudie” wpisuje się w ostatnie trendy odkrywania życiorysów zapomnianych lub w ogóle nieznanych w pewnych częściach świata osób. Życiorysów, dodajmy, aż kipiących od emocji. Pełnych zdrad, cierpienia i ciężkiej pracy. Albo, tak jak w przypadku „Maudie”, wzruszającego ciepła.
Przeżycia lub braki doświadczeń z okresu młodzieńczego determinują nasze przyszłe pragnienia i dążenia, kreują nasze lęki i obawy. Rozwody rodziców, którzy podobno mieli być ze sobą na zawsze, mogą zachwiać wiarą w monogamiczną miłość lub małżeństwo; brak ojca może przełożyć się na obsesyjne pragnienie bycia ojcem lub wprost przeciwnie – strach przed posiadaniem dziecka; śmierć kogoś bliskiego jest w stanie zniechęcić nas do budowania więzi, by unikać ponownego bólu ewentualnej straty. Noblista Orhan Pamuk w swojej dziesiątej książce pt. „Rudowłosa” pisze właśnie, między innymi, o wpływie przeszłości na ludzką przyszłość.
Co jakiś czas trafiam na książki, o których chciałabym usłyszeć wcześniej. Tytuły, które napisane przed sześcioma czy nawet pięcioma laty, przyniosłyby mi (wtedy) poszukiwane ukojenie. W niektórych tekstach odnajduję skrawki siebie, trafne opisy emocjonalnych huraganów wcześniej niemożliwych do nazwania. „Goodbye Days” Jeffa Zentnera to jedna z tych książek. Odbierałam ją wyjątkowo personalnie i przyniosła mi wiele łez, by ostatecznie natchnąć nową energią i nadzieją.
„Wojna o planetę małp” to bez wątpienia kino rozrywkowe. Ot kolejny wakacyjny blockbuster, zrealizowany z rozmachem pokaz efektów specjalnych służących ukazaniu atrakcyjnej akcji. Tak, to wszystko prawda (choć akcja nie należy tu akurat do najbardziej dynamicznych). Rzecz w tym, że to również coś więcej. Matt Reeves, opowiadając o losach Caesara i jego podwładnych, opowiada historię znacznie ważniejszą, niż można by się spodziewać po zwykłym letnim przeboju z multipleksów.
Rok 1990, Nowy Jork. Trwa Blond Ambition World Tour – trasa koncertowa Królowej Popu, ikony stylu, Madonny. Na scenie: artystka oraz oni. Carlton, Kevin, Oliver, Slam, Jose i Luis. Sześciu tancerzy, których osobowości staną się inspiracją dla niezliczonej rzeszy ludzi na całym świecie. Sześciu przyjaciół, sześciu braci, sześć „sióstr”. Sześć dowodów na to, że więzi miłości mogą być równie silne (a może silniejsze) niż więzy krwi.
Moją ulubioną grą solo, jest zabawa w „co by było gdyby…”. Funduję sobie tę rozrywkę w korkach, w tramwajach, podczas stania w kolejce. Pomysły, które przy jej okazji zdarzają się pojawiać, bywają naprawdę absurdalne, śmieszne bądź makabryczne, ale mimo wszystko wciąż prawdopodobne. „Dzikie historie” w reżyserii Damiána Szifróna są jak zabawa w „co by było gdyby…”. To wizualne przedstawienie najdziwniejszych historii, które chociaż niecodzienne wciąż mogą się wydarzyć.
Wszystkie thrillery, jakie do tej pory czytałam, dotyczyły dorosłych. Nie oznacza to, że nie pojawiały się w nich dzieci, ale grały zazwyczaj drugie skrzypce w orkiestrze fabuły. Nigdy nie rozważałam ich w kontekście kata-ofiary, rozkładanego na części pierwsze, zgłębianego psychologicznie. Dzieci bywały obiektami zainteresowania dorosłych oprawców albo przypadkowymi ofiarami podczas próby zranienia ich opiekunów. Lauren Frankel w „Zanim będzie za późno” wykorzystała tę lukę.
ŚWIATŁA WIELKIEGO MIASTA, CZYLI: JAKA PIĘKNA KATASTROFA…
Od lat rzesze polskich uczniów szturmują kina, ilekroć w repertuarze znajdzie się coś, co przypomina o trudnych losach Polski i Polaków. Słowo „coś” pojawia się tu zresztą nieprzypadkowo, gdyż nierzadko mowa w tym kontekście o koniunkturalnych filmowych wydmuszkach, niekiedy może i atrakcyjnych, ale wewnętrznie pustych, mających tyle wspólnego z porządną kinematografią, co „wyrób czekoladopodobny” z czekoladą. Czy „Miasto 44” wpisuje się w tę niechlubną tendencję?
Z jakiegoś powodu ludziom na całym świecie polityka kojarzy się z czymś niemoralnym i często okrutnym. To nie problem Polski, Turcji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Europy, Azji czy Ameryki, lecz ogólne, globalne przekonanie, że to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami senackich, kongresowych czy prezydenckich obrad nierzadko rozmija się z pojęciami takimi, jak prawda czy etyka. Gdyby jednak kazano wytłumaczyć nam, czego konkretnie dopuszczają się politycy, nie byłoby łatwo. A właściwie nie było do czasów „House of Cards”, serialu obnażającego mechanizmy brudnych gierek władzy.