POCAŁUNEK POLITYKI
Z jakiegoś powodu ludziom na całym świecie polityka kojarzy się z czymś niemoralnym i często okrutnym. To nie problem Polski, Turcji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Europy, Azji czy Ameryki, lecz ogólne, globalne przekonanie, że to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami senackich, kongresowych czy prezydenckich obrad nierzadko rozmija się z pojęciami takimi, jak prawda czy etyka. Gdyby jednak kazano wytłumaczyć nam, czego konkretnie dopuszczają się politycy, nie byłoby łatwo. A właściwie nie było do czasów „House of Cards”, serialu obnażającego mechanizmy brudnych gierek władzy.
Frank Underwood (Kevin Spacey), szef Partii Demokratycznej, po wyborach prezydenckich nie otrzymuje obiecanego mu stanowiska Sekretarza Stanu. Jego ego nie pozwala mu przyjąć tego spokojnie. W duchu postanawia zemścić się na prezydencie (Michel Gill) i zagarnąć jego stołek. Wszystko jednak w swoim czasie. Małym kroczkami, gromadząc wokół siebie sprzymierzeńców – wśród: dziennikarzy, jak Zoe Barnes (Kate Mara) z „Washington Herald”; polityków, jak Peter Russo (Corey Stoll); czy biznesmenów, jak Remy Danton (Mahershala Ali) – knując i kombinując, zyskuje coraz większe uznanie i pnie się po szczeblach kariery. Wspiera go w tym, równie nieugięta i pragmatyczna, żona Claire (Robin Wright).
„House of Cards” zadebiutował na platformie Netflix, zanim jeszcze ta zadebiutowała na polskiej arenie dostawców serialowych i filmowych. Był to pierwszy serial w historii, którego premiera – i to całego sezonu jednego dnia – odbyła się w przestrzeni internetowej. Rozgłos, jaki adaptacja powieści Michaela Dobbsa zyskała jeszcze przed samym wejście na rynek, rozbudził oczekiwania wielu. Zwłaszcza, że poza oczywistymi nowinkami z zakresu promowania serialu i pomysłu na jego premierę, szokował także ogromnym budżetem (50 milionów dolarów), doborem obsady z pierwszej ligi oraz wyborem reżyserów, wśród których znaleźli się między innymi David Fincher, James Foley czy Joel Schumacher. Twórcą serialu został zresztą również ktoś z – niewielkim, ale jednak – doświadczeniem w kinie politycznym („Idy marcowe”): Beau Willimon. I chociaż bywa, że zachwycający złotą barwą kamień okazuje się tombakiem, to nie dzieje się tak w tym przypadku. „House of Cards” spełnia wszystkie pokładane w nim nadzieje, a nawet idzie o krok dalej.
Już sam tytuł serialu (w wersji polskiej oznaczający „domek z kart”) dużo mówi o tym, czego należy się spodziewać – misternych, pełnych napięcia intryg, w których jeden ruch gotowy jest zrujnować całą, niekrótko i z wielką pieczołowitością budowaną konstrukcję. Odbiorca nierzadko nie wie nawet, że śledząc z pozoru zwykłe rozmowy, staje się świadkiem szeroko zakrojonego planu, którego efektem finalnym nie ma być wcale jakaś drobna, prywatna, niemal nic nieznacząca przysługa, lecz rzecz naprawdę wielkiej rangi. To dywersja; zamach we własnych, choć przecież wrogich, szeregach. Tak subtelna i inteligentnie poprowadzona, by nikt nie zorientował się, że w ogóle miała miejsce; że stał za nią ten, kto podjął się ją przeprowadzić. Zaplanowana w najdrobniejszym szczególe i sprawnie eliminująca każdego, kto stanie na drodze do jej spełnienia.
Freddy mówi, że kiedy leci lodówka to trzeba zejść jej z drogi. Ja mówię, że to lodówka powinna zejść z drogi mnie.
Plany jednak, zwłaszcza te najbardziej bezwzględne, nie rodzą się przecież bez udziału twórcy. Ludzie w „House of Cards” są nie mniej ważni od samych intryg, jeżeli nawet nie ważniejsi. To ich motywacje, niespotykane charaktery, zdolności (głównie do kłamstwa i manipulacji, ale nie tylko) – zwłaszcza w kontrze ze „zwykłymi”, funkcjonującymi poza polityką jednostkami – robią największe wrażenie. Zachowujący kamienną twarz w każdej sytuacji Underwood, czy jego trudna do rozgryzienia żona albo znający receptę na każdy problem Doug – to serce tego serialu.
Co ciekawe, choć w realnym świecie brzydzimy się zagrywkami politycznego świata i nie boimy się (przynajmniej prywatnie) manifestować swojego niezadowolenia chwytami władzy, to jako widzowie kibicujemy… tak, ciemnej stronie mocy. Chociaż Underwood i jego świta to zdecydowanie antybohaterowie, a nie bohaterowie; mimo że ich cele, jak i środki do tych celów wiodące, są zwykle etycznie wątpliwe, to kibicujemy właśnie im. Nie miałkiemu, nijakiemu prezydentowi czy politykowi z silną, wewnętrzną misją czynienia dobra nawet kosztem własnej prywatności, lecz przebiegłemu wężowi, który nie cofnie się przed niczym, by dotrzeć do wyznaczonego sobie punktu. Nie przeszkadza widzowi nawet to, że tak naprawdę niewiele wie o powodach rywalizacji Underwooda. Czy robi to wszystko, pragnąc dla swojego kraju czegoś więcej, czy kieruje nim zwykłe pożądanie władzy?
Nie ma ratunku na górze, ani na dole. Jesteśmy sami – malutcy. Walczymy i skaczemy sobie do gardeł, dlatego modlę się do siebie i o siebie.
Nie udałoby się uzyskać nawet w połowie tak dobrego wrażenia ogólnego, gdyby nie – poza przemyślanie skonstruowanym scenariuszem i dialogami – obsada aktorska. Zacięta twarz Spacey’a nie pozwala wątpić w ani jedno jego słowo, choć wiemy przecież, że nie na szczerości jego postać zbudowała swoją pozycję. Wright, uśmiechająca się i promienna, ma w sobie coś z żony ze Stepford – ultranowoczesnej, elegancko ubranej, zawsze poinformowanej i gotowej służyć mężowi pomocą, ale jednocześnie skrytej, tajemniczej i bardzo niepokojącej. Zwłaszcza w duecie ta dwójka robi wrażenie. Są jak buldożer, jak tornado. Nic ani nikt nie jest w stanie ich pokonać, a specyficznej relacji, która ich łączy, nie da się nadwątlić. Równie interesująco prezentuje się Kate Mara, Rachel Brosnahan czy Michael Kelly, których postacie przechodzą dynamiczne przemiany i mimo odgrywania ról drugoplanowych intrygują nie mniej niż knowania z Białego Domu.
No i wreszcie technikalia – od burzącego czwartą ścianę, przemawiającego bezpośrednio do widza Underwooda (normalnie ciarki człowieka przechodzą), przez podatną na analizy czołówkę, aż do starannie skomponowanych, symetrycznych kadrów. W „House of Cards” niczego nie pozostawiono przypadkowi. Nawet muzyka – drapieżną rytmiką, harmonią i dźwiękowym chaosem, ukrytym gdzieś w tle flirtem z elektroniką – w sposób subtelny podkręca nieodpuszczające ani na moment napięcie oraz podkreśla skomplikowanie relacji między poszczególnymi bohaterami. Przy tym wszystkim, na szczęście, nieszczególnie widza angażuje, oddając pałeczkę pierwszeństwa akcji, dla której stanowi doskonałą ilustrację.
Nikt cię nie słyszy. Nikomu na tobie nie zależy. Nic ci z tego nie przyjdzie.
Pierwszych 13 odcinków „House of Cards” to tak naprawdę dopiero rozgrzewka. Czuć to od chwili, gdy Underwood, niezadowolony z decyzji nowego prezydenta, przysięga sobie zająć jego stołek. Właśnie to jednak – niespieszne, ukazane ze szczegółami dążenie do osiągnięcia politycznych celów i świadomość widza, że z sezonu na sezon stawka w tej trudnej i chwiejnej niczym domek z kart grze wzrasta – jest w tym serialu tak nęcące. „House of Cards” uwodzi sztuczkami godnymi famme fatale i chociaż wiemy, że ten romans może źle się dla nas skończyć, to zamykamy oczy, rozchylamy wargi i poddajemy się jego namiętnym pocałunkom.