witajcie w dżungli ocena - grafika, fragment plakatu filmowego, z liczbą 5THE ROCK I DŻUNGLA PO RAZ PIERWSZY

Dwayne „The Rock” Johnson jest duży, łysy (choć w recenzowanym filmie akurat jeszcze nie), nosi obcisłe koszulki, a z unoszenia brwi zrobił swój znak rozpoznawczy. Poza tym… jakoś szczególnie upodobał sobie filmy rozgrywające się w dżungli. Kiedy zaczęły się występy The Rocka w zielonym piekle? Niemalże na samym początku jego kariery, bo w roku 2003 za sprawą filmu „Witajcie w dżungli”.

Beck (Dwayne The Rock Johnson) to facet, którego życie nie potoczyło się tak, jakby tego chciał. Chociaż serce ma po właściwej stronie, a na czele jego marzeń znajduje się założenie restauracji, to trudni się odbieraniem długów dla pewnego podejrzanego typka. Po latach pracy nadchodzi jednak dla niego długo wyczekiwany dzień – jeszcze tylko jedno jedyne zlecenie i będzie nie tylko wolny, ale i na tyle zamożny, by otworzyć knajpę. Haczyk? Musi sprowadzić syna szefa mafii, Travisa (Seann William Scott) z brazylijskiej dżungli. Chłopak w Ameryce Południowej poszukuje zaginionego skarbu, El Gato. Oj, będzie się działo.

witajcie w dżungli 2003 plakat„Witajcie w dżungli” to kwintesencja kina lat około 2000. Gatunkowo należałoby go zakwalifikować jako komediowy film akcji wymieszany z buddy movies oraz z elementami kina przygodowego. Dzieje się więc tu bardzo dużo i niewiele jednocześnie. Dużo, bo ma być i śmiesznie, i dynamicznie; niewiele, bo film charakteryzuje sztampowa, pretekstowa fabuła oraz masa niewykorzystanego potencjału (w ramach wyraźnie planowanej wtórności, zatrudnionych aktorów, a nawet lokalizacji – tak mdłej i bezpiecznej dżungli nie da się łatwo w kinie znaleźć). Jego główny problem to jednak po prostu niski budżet, który był zapewne zakładany raczej dla filmu „straight to DVD”, a nie propozycji kinowej.

Film Petera Berga to jeden z pierwszych występów filmowych The Rocka (po epizodzie w „Longshot” oraz roli Króla Skorpiona w „Mumia powraca” oraz „Król Skorpion”). Miał więc już wtedy pewną widownię i kredyt zaufania wynikający z ciepło przyjętych występów oraz roztaczanego przez siebie specyficznego uroku. Widać było, że drzwi do zagrzania miejsca w Hollywood uchyliły się dla niego, ale nie było jeszcze oczywiste, w którą stronę pójdzie jego kariera (jeżeli w ogóle pójdzie, bo przecież te uchylone drzwi mogły się jeszcze z trzaskiem zamknąć). Śledząc artykuły z tamtego okresu, można zauważyć, że w The Rocku widziano nowego Arnolda Schwarzeneggera, który akurat objął fotel gubernatora Kalifornii i zostawił po sobie wakat. Z perspektywy czasu wiemy już, że to się nie stało, bo The Rock to może i twardziel, ale raczej komediowy. Warto jednak odnotować, że najprawdopodobniej właśnie na fali tych oczekiwań zdecydowano się na cameo austriackiego kulturysty w filmie Berga.

Trudno nie oglądać „Witajcie w dżungli” z perspektywy późniejszych występów The Rocka. Jego relacja z filmowym Travisem do złudzenia przypomina bowiem aktualną przyjaźń z Kevinem Hartem. Niestety, na linii Scott-Johnson po prostu nie iskrzy. Nie można przy tym powiedzieć, że panowie nie próbują jakiegoś uczucia między sobą wykrzesać. Są żarty sytuacyjne, jest droga „od uprzedzenia do przyjaźni”, są nawet przeciwstawne charaktery à la „twardziel z zasadami i lekkoduch o dobrym sercu, któremu czasem zdarzy się zbłądzić”, brakuje po prostu tego czegoś; tego, co sprawiło, że The Rocka i Harta pewnie dane będzie widzom zobaczyć razem na ekranie jeszcze wielokrotnie, a The Rocka i Scotta nie. A skoro już o braku iskry mowa – z pewnością „Witajcie w dżungli” nie jest jasnym punktem w emploi ani Rosario Dawson (lokalna dziewczyna, która ma swój interes w zatrzymaniu Travisa w Brazylii), ani Christophera Walkena (główny antagonista, właściciel kopalni złota wyzyskującej pracowników, który utrudnia filmowemu Beckowi jego zadanie).

Jednym z nielicznych aspektów „Witajcie w dżungli”, które gdzieś dostrzeżono, były sceny bitek. Film doczekał się za jedną z nich nominacji do – niezbyt prestiżowej, ale jednak – nagrody MTV Złoty Popcorn. Z pewnością jest to sekwencja, którą trudno zapomnieć ze względu na swoistą kreatywność i zamierzone przerysowanie. Zresztą całość jatek w „Witajcie w dżungli” prezentuje się dość ciekawie. Wszystkie zrealizowane zostały z przymrużeniem oka – The Rock rusza się w nich zupełnie inaczej, niż wskazywałaby na to jego ksywka. Bliżej mu do – przywoływanego zresztą w filmie – Muhammada Ali i jego maksymy „frunąć jak motyl i żądlić jak osa”. Brzmi dziwacznie, prawda? Można się przy tym jednak choć trochę uśmiechnąć (nie to, co przy żarcie o rozpinaniu rozporka związanemu więźniowi) i to nawet pomimo momentami naprawdę dziwacznego montażu (chwilami wydaje się, że dany fragment został ucięty zbyt szybko lub zbyt późno).

Gdybym obejrzała „Witajcie w dżungli” w okresie jego premiery, być może bawiłabym się lepiej, a dzisiaj darzyłabym ten film jakimś sentymentem i przy powtórnym seansie odżyłyby we mnie pozytywne emocje z przeszłości. Niestety, tak się nie stało. Zawsze miło popatrzeć na The Rocka, ale nawet pomimo braku jakichkolwiek większych oczekiwań wobec filmu Berga, wrażenia miałam ostatecznie po prostu nijakie.

ocena 5

Alicja Górska