be coolOLDSCHOOL. FILMOZNAWCZE HEHESZKI

Autotematyzm w kulturze nie jest niczym nowym. Od nastania postmodernizmu stał się wręcz dość popularnym trendem, w którym coraz częściej i coraz śmielej poczynają sobie również twórcy popkultury. Świetnym tego przykładem może być film „Be Cool” F. Gary’ego Graya z 2005 roku, według scenariusza Petera Steinfelda.

Sposobów opowiadania historii o mocno autoreferencyjnym rysie jest całkiem sporo. Można narrację utkać z intertekstualnych nawiązań, można łamać czwartą ścianę bezpośrednimi zwrotami do widza i spojrzeniami w kamerę, można mieszać fikcję fabularną z pozatekstowymi faktami, można kręcić filmy o robieniu filmów… Niezależnie od doboru strategii, ważne jest odpowiednie przygotowanie – sprawne operowanie językiem danego medium, ale też właściwe kulturowe „obycie”. Niewątpliwie F. Gary Gray oraz Peter Steinfeld należą do osób, które na filmach zjadły zęby, a i o szerzej rozumianym przemyśle rozrywkowym mają niemałe pojęcie, co doskonale widać w „Be Cool”.

be coolNa najbardziej podstawowym poziomie mamy tu do czynienia z komedią kryminalną, sequelem do „Get Shorty” (1995, reż. Barry Sonnenfeld). Jako kontynuacja, „Be Cool” zaskakuje pewną samodzielnością, autonomicznością względem poprzednika, którego w zasadzie nie trzeba znać, by odnaleźć się w fabule filmu Graya. Opowiedziana w nim historia przebiega zgodnie z prawidłami gatunku, bazując na wielu znanych schematach, a intryga zamyka się w ramach niespełna dwugodzinnego seansu. Pod względem walorów komediowych, ocena produkcji zależy w dużej mierze od indywidualnych preferencji widzów i… ich kompetencji kulturowych. Pod płaszczykiem prostego kina gatunkowego, „Be Cool” skrywa bowiem błyskotliwą zabawę kontekstami, wymagającą lekkiego przestawienia myślenia.

Akcja filmu skupia się wokół Chiliego Palmera, bohatera znanego już części widzów z „Get Shorty”. Kiedy ten spotyka Lindę Moon, utalentowaną wokalistkę udzielającą się w podrzędnym zespole koncertującym głównie „do kotleta”, postanawia uwolnić ją od opresyjnego menadżera, gangstera Raji’ego, i pomóc dziewczynie w rozwoju kariery. W tym celu łączy siły z producentką muzyczną z podupadającego studia nagraniowego (żoną zmarłego przyjaciela) i stawia czoła kilku mafiosom, którym jego obecność w branży ewidentnie działa na nerwy.

W przypadku „Be Cool” nie należy jednak skupiać się na fabule – ta, pomimo schematyczności, nie jest wprawdzie słaba, ale stanowi poniekąd wyłącznie pretekst, podkład do dużo ciekawszych wartości. Diabeł tkwi w szczegółach, ale też dookoła samej historii. Interesujące jest na przykład to, w jaki sposób zobrazowane zostało przez Graya środowisko gwiazd. Po pierwsze, różne branże zlewają się tu w szeroko rozumiany przemysł rozrywkowy, a twórcy co i rusz rzucają cytatami z różnych tekstów kultury (choć najwięcej ich chyba przytaczają ze świata kina). Po drugie, to właśnie stąd wywodzi się cały gangsterski „klimat” filmu – półświatek przestępczy nie działa w „Be Cool” gdzieś obok „branżuni”, a w samym jej sercu. Artyści, agenci czy przede wszystkim producenci są w tej wizji show-biznesu nie tylko usługodawcami przestępców, ale też sami trudnią się bandyterką. Albo otaczają się wynajętymi zwyrolami, albo osobiście wymachują spluwami oraz kijami baseballowymi. Albo też, jak Chili, zachowują fason i trzymając nerwy na wodzy pozostają typem gangstera z klasą, załatwiającego sprawy stanowczo, ale bez brudzenia sobie rąk.

Na osobny komentarz zasługuje obsada „Be Cool”. Kinofile mogą czerpać sporo frajdy już z samych decyzji castingowych, spośród których spora część stanowi popkulturowe cytaty albo autoironiczne żarciki. Weźmy na przykład takiego Chiliego Palmera i jego „koleżankę” z dawnych lat. W głównego bohatera (ponownie) wciela się John Travolta, we wspomnianą kobietę, natomiast, Uma Thurman. Jeśli ktoś z widzów nie rozpoznałby w tym duecie nawiązania do „Pulp Fiction” od razu, to scena ich wspólnego tańca pomoże odświeżyć pamięć. Jako kropka nad i jest jeszcze Harvey Keitel w roli Nickiego Carra – opanowanego, choć niebezpiecznego i gotowego do agresji agenta-gangstera z doświadczeniem, skłonnego wszystkich ustawiać. Smaczków nawiązujących do twórczości Tarantino, jak widać, nie brakuje.

W pozostałych rolach pojawia się sporo bardziej i ciut mniej znanych twarzy, które w komediowej odsłonie po prostu błyszczą. Vince Vaughn jako nigdy nie zamykający się Raji, gangster-partacz, pozujący na alfonsa i wielką szychę, sprawdza się idealnie. Cedric the Entertainer wcielający się w ustatkowanego i pozornie ugrzecznionego szefa gangu oraz André Benjamin (André 3000 z zespołu OutKast) w roli najbardziej nierozgarniętego z jego podwładnych – oto duet, który w większości scen ze swoim udziałem po prostu „kradnie show”, stanowiąc idealną satyrę gangsta-raperów. Miło też zobaczyć na ekranie Danny’ego DeVito, Jamesa Woodsa czy Setha Greena, mimo że pojawiają się w „Be Cool” tylko w epizodycznych rólkach. Parę popularnych postaci występuje natomiast w rolach samych siebie. Pod tym względem najwięcej czasu ekranowego dostał Steven Tyler (Aerosmith), który pomimo braku talentu aktorskiego wypada w filmie Graya świetnie, ponieważ bawi się tak naprawdę swoim wizerunkiem.

To ostatnie można też powiedzieć o The Rocku. Chociaż jego kariera filmowa zaczęła się parę lat wcześniej, to chyba właśnie rolą w „Be Cool” przekonał mnie, że jest kimś więcej niż tylko mięśniakiem, który potrafi wyłącznie widowiskowo prężyć ciało. Kiedy postanowił przeskoczyć z wrestlerskiego ringu na plany zdjęciowe, można było spodziewać się, że będzie nie tyle grał, co „wyglądał”… i udawał – właśnie tak, jak mają to w zwyczaju zawodnicy WWE/WWF. Pierwsze role zdawały się częściowo potwierdzać te przypuszczenia, ale od udziału w filmie F. Gary’ego Graya stał się on dla mnie Dwayne’em Johnsonem-aktorem – i dowiódł, że ma do siebie dystans świadczący o sporej samoświadomości. Grany przez niego Elliot Wilhelm, początkujący aktor i muzyk, nieco błądzący wciąż w świecie Hollywood i wielkich medialnych korporacji, okazał się postacią jakby skrojoną pod The Rocka.

Z perspektywy czasu widać, że już w 2005 roku F. Gary Gray miał niebywały zmysł obserwacji, który pozwolił mu pięknie portretować te aspekty świata, na których skupiał w danym momencie swoją uwagę. Doświadczenie nabyte wcześniej przy pracy nad filmami sensacyjnymi pokroju „Odwetu”, ale też nad kultową komedią „Piątek”, nauczyło go nie tylko sprawnie operować językiem filmu, lecz również balansować pomiędzy akcją a humorem. W zasadzie od początku konsekwentnie budował też własny styl. „Be Cool” jest doskonałym tego wszystkiego potwierdzeniem, a kolejnych dowodów dostarcza dalszy rozwój jego kariery. Nic dziwnego, że po latach przyszło mu zrealizować biopic legendarnej raperskiej grupy N.W.A. („Straight Outta Compton”), czy choćby zasiąść na reżyserskim stołku ósmej odsłony jednej z najgłośniejszych serii w gatunku kina akcji z komediowym zacięciem („Szybcy i wściekli 8”).

ocena 7

 

Kamil Jędrasiak